W pierwszym wpisie z serii „Sagitta-senpai” pisaliśmy czemu oglądamy anime. Oczywiście nic nie może być idealne, więc dzisiaj trochę sobie ponarzekamy na chińskie rysowanki.
Rudra
Urusai! Wyobraźcie sobie sytuację. Pojedynek, jeden z walczących skacze na drugiego, i W LOCIE mówi: „Ha! Teraz upozoruję cios prawą ręką, a tak naprawdę oślepię cię piaskiem który mam w lewej ręce, i wykonam moje superkopnięcie, bo wiem że jesteś wrażliwy na ten atak!”. Najzabawniejsze że wcale nie przesadzam… Trochę inny przykład. Czytając mangę Naruto strasznie się jarałem na pojedynek Naruto (główny bohater) i Nejiego (jedna z bardziej kozackich postaci). W trakcie walki się zatrzymali, Neji zaczął opowiadać o swoim trudnym dzieciństwie, i zajęło mu to jakieś TRZY ROZDZIAŁY (60 stron). Takich akcji znajdzie się w anime mnóstwo, a „urusai” to po japońsku „zamknij się”.
Powyższy problem jest też częścią składową czegoś znacznie gorszego: walki ciągną się w nieskończoność. Ładnie to podsumował Krzysztof Gonciarz w jednym z odcinków Zapytaj Beczkę. „Moim ulubionym odcinkiem Dragon Balla jest ten w którym Goku się odwraca, ale tylko do połowy, bo dalej odwracał się już w następnym odcinku.” Ja raczej nie oglądam tasiemców, ale lubię tasiemce czytać, a w mangach jest to samo. Jeden pojedynek potrafi trwać kilka tomów.
Lubię japoński humor, ale Super Deformed to coś co do mnie absolutnie nie trafia. Ok, czasem ten styl potrafi być zabawny, ale zazwyczaj tylko irytuje. Z kolei żartów słownych po prostu nie rozumiem bo nie mówię po japońsku, ale to już moja wina.
Na koniec mojego marudzenia najgorsza rzecz związana z anime: większość serii to po prostu straszne crapy. Żeby znaleźć diament trzeba brodzić po pas w gównie, na co dowodem niech będzie popularność takich serii jak Sword Art Online czy Elfen Lied. I takich rzeczy w każdym sezonie wychodzi mnóstwo, przez co naprawdę trudno znaleźć coś faktycznie dobrego, i łatwo się zrazić.
No i hentaie to najbardziej chore i psychopatyczne rzeczy jakie można zobaczyć, ale to temat na inny wpis.
Cerber
Jak już mówimy o irytujących rzeczach w japońskich produkcjach, muszę dodać, że zawsze mnie zastanawiało jak to się dzieje, że postacie stojące w dość sporej odległości od siebie, no powiedzmy, jest tak z 500 m, rozmawiają ze sobą przyciszonym głosem i co najciekawsze doskonale się słyszą!
Kolejną rzeczą, o jakiej chciałabym wspomnieć to wręcz niezniszczalni główni bohaterowie, którzy chyba zapomnieli, że istnieje coś takiego jak omdlenie z powodu utraty krwi, ewentualnie urazów wewnętrznych (bo przecież mają 2 razy więcej krwi niż normalna osoba), więc dopóki czarny charakter nie polegnie, mogą obrywać ile chcą i nawet znajdą czas w trakcie pojedynku na moralizatorską mowę. Ale rzeczą, która zawsze mnie rozbawia, jest oczywiście tryskająca z poniesionych ran krew, która morze sięgać nawet, w co poniektóry przypadkach, 5 m wysokości.
Chciałabym jeszcze wspomnieć, że wspomniane powyżej wady, oczywiście nie odnoszą się do każdej serii, bo zawsze znajdą się wyjątki od reguły.
harpiaa
Czytając pierwszy post wchodzący w skład słowniczka mangowca, zapewne zwróciliście uwagę na kategoryzowanie różnych typów osobowości (np. tsundere, yandere). Każdy rodzaj postaci ma swoją zagorzałą grupę fanów, a twórcy często wręcz budują anime na podstawie jednego z typów. I jest to, niestety, – przynajmniej dla mnie – jedna z największych wad anime. Większość bohaterów da się opisać jednym słowem, a ich całe linie dialogowe są prawie takie same. Najbardziej spektakularnym przykładem są tutaj chyba haremy, ale nawet zwykłe shouneny czy seineny cierpią na taką przypadłość. Gdy ogląda się anime przez dłuższy czas coraz trudniej wskazać oryginalne postacie „bo wszystko już było”. No i niestety różne oryginalne pomysły na fabułę zwykle okazują się nudne w wykonaniu, gdyż nie sposób stworzyć coś naprawdę innowacyjnego, gdy cały czas operuje się charakterami, które widzieliśmy w tysiącu innych serii.
Innym elementem doprowadzającym mnie do szału, są nudni, bierni protagoniści, pozbawieni wszelkich charakterystycznych cech tylko po to, aby widz „mógł się lepiej z nimi utożsamić”. Jakimś cudem w płaczliwym, nudnym i niezbyt inteligentnym bohaterze (lub bohaterce) zakochuje się stado bishoujo, a on sam (sama) ratuje świat, zdobywa królestwo, a na dokładkę okazuje się autorytetem moralnym otoczenia. A to wszystko robi, nie zmieniając się ani o jotę. Ja rozumiem, że licealiści japońscy muszą podbudowywać poczucie własnej wartości, ale do licha, za jaką cenę?!
Na koniec absolutnie najgorsza część popkultury japońskiej – za bardzo wciąga! Trzeba zrobić pranie, nauczyć się na test, iść do pracy, a tu jeszcze dwa odcinki do obejrzenia, manga do przeczytania, na dodatek pojawiło się tłumaczenie na angielski cudownej visual novel. Jak żyć, kiedy wszystko tak kusi? Po obejrzeniu paru dobrych anime zwyczajnie trudno się zatrzymać, a ewentualne minusy neutralizuje cudownie zanimowany pojedynek, niespotykane rozwiązanie fabularne czy wyjątkowy bohater. Nawet te poważniejsze problemy, z którymi zmaga się japońska popkultura (takie jak seksizm) są niczym przy szkodach, jakie może wyrządzić nam maraton wszystkich odcinków „Rewolucjonistki Uteny”, bo po prostu nie sposób się zatrzymać.
Jak człowiek jest starszy, widzi pewne głupoty i głupotki, zauważa, że jest śmiertelny i „zdrużynowanie A” trochę przeszkadza. Łupu cupu, bang, bom, bęc i…wszystko OK. Pamiętam jak oglądałem starocie na Polonii 1 to najbardziej wkurzało (w Tsubasie) rozciąganie akcji i słynne już biegi w nieskończoność (boisko musiałoby mieć ze 30 kilometrów…) plus oczywiście wewnętrzne dialogi, przemyślenia i refleksje 😉 O dziwo, teraz to w ogóle nie przeszkadza ale wiadomo, wtedy człek spragniony był ekszynu a teraz akcji jest za dużo. Papierowe postacie, głupi przeciwnicy, idiotyczne sytuacje. A jednak i tak się chce poszperać za czymś nowym.
Jest jeszcze jeden problem, który łączy się z „tasiemcami” – eskalacja mocy! Przykładowo w odcinku 20 bohater zdobywa super cios/atak/moc/miecz/mecha, który rozwala góry, a potem w odcinku 30 natyka się na bossa, którego może tym ciosem najwyżej połaskotać, boss mu spuszcza łomot, bohater trenuje i zdobywa nową super-ultra-giga moc… Ale myślicie, że to już koniec? Poczekajcie na bossa z odcinka 50… Przykładem niech będzie Dragon Ball, gdzie poziomy osiągnęły już dawno absurdalny poziom, ale większość shounenów podąża za tym schematem (są chlubne wyjątki – np. w Stalowym Alchemiku sobie czegoś takiego nie przypominam). Są też serie, w których absurdalne eskalacje ogląda się z przyjemnością, bo są wykonane z przymrużeniem oka np. Gurren Lagann.