Zgodnie z zapowiedziami, zajęliśmy się powieścią Łukasza Orbitowskiego „Widma”. Jej obszerność odstraszyła dużą część Klubowiczów, jednak pozostali starali się przybliżyć reszcie, co się kryje na ponad sześciuset stronach książki. Były głosy zachęty i rozczarowania, a dzieło autora oceniane było mniej jednoznacznie i zgodnie niż „Przenajświętsza Rzeczpospolita”, którą zajmowaliśmy się na poprzednim spotkaniu pod szyldem Dyskusyjnego Klubu Książki.
Poniżej zamieszczam moją próbę zrecenzowania tej pozycji, zachęcam pozostałych klubowiczów (i innych czytelników również!) do przesyłania swoich recenzji lub oceny powieści w komentarzu!
„Widma” Łukasza Orbitowskiego to ciekawa lektura. Niełatwa, miejscami męcząca, ale też mocno oddziaływująca na wyobraźnię i emocje. Książka już na okładce wita nas hasłem historii alternatywnej, jednak nie jest to typowa powieść dla tej konwencji. Przedstawiony jest scenariusz, w którym nie wybucha Powstanie Warszawskie, a wszystko za sprawą tzw. Cudu Dnia Pierwszego. Wszelka broń odmówiła posłuszeństwa po obu stronach, a po początkowym zamieszaniu do stolicy wkracza Armia Czerwona i zaprowadza porządek po swojemu. Mamy więc niezniszczoną Warszawę, w której Pałac Kultury i Nauki stoi na gruzach getta, a na jej przedmieściach, zamiast koło Krakowa, powstaje Nowa Huta. Pokolenie Kolumbów przeżywa wojnę, jednak los tak naprawdę ich nie oszczędza, bowiem są prześladowani przez komunistyczny reżim. Każdy z bohaterów jest takim „ocalałym” – mamy Krzysia czyli Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, jego żonę Basię, Wiktora, Janka i Hanię. Na sześciuset stronach powieści przewija się jeszcze wielu innych bohaterów, jednak to losy tej piątki przeplatają się ze sobą i stanowią główną oś tej opowieści.
Jednak poza pozostawieniem przy życiu Powstańców, obraz lat 50. nie różni się znacznie od ówczesnej rzeczywistości, jest wręcz jeszcze bardziej ponuro, dominuje poczucie beznadziei i braku alternatywy. Czy to podkreślenie tragicznego położenia mieszkańców Warszawy z 1944 r. i braku realnego wyboru? Można odnieść takie wrażenie, jednak autor nie zabiera tu zdania jednoznacznie.
Jestem pod wielkim wrażeniem stylu autora, sposób w jaki pisze kojarzy mi się z czymś pomiędzy malarstwem a pokręconym snem. Do oniryzmu jest tu chyba bliżej, bo wiele zdarzeń umyka zdroworozsądkowej logice i dzieje się według tajemniczego widzimisię pisarza. Jest to trochę zarzut z mojej strony, niektóre wątki są bowiem moim zdaniem prowadzone w dziwaczny, pozbawiony logiki sposób (np. zakończenie wątku Basi). Z drugiej strony tej niesamowitości naprawdę łatwo dać się porwać i oczarować, chodzi nie tylko o bogactwo językowe, ale również nasycenie symboliką. Orbitowski czerpie tu zarówno z kultury „wysokiej”, klasycznej jak i popkultury. Mamy motyw Puszki Pandory i nawiązania do „Kordiana”, ale również rozważania o historii i miejscu Polski w Europie, obserwacje społeczno-obyczajowe z PRL-u z lat 50-tych, mamy obraz Warszawy i jej mieszkańców oraz próbę uchwycenia „ducha” miasta, mamy w końcu też wątki nienaturalne, magiczne, nawiązujące do snów, ale też wątków popkulturowych (często łączona z horrorem, np. żywe trupy, mroczne stworzenia, miejskie legendy). Na pierwszym planie jest jednak opis rozpadu miłości i, paradoksalnie, za sprawą tego zdarzenia wszyscy bohaterowie się spotykają.
Ta mnogość tematów może wydawać się karkołomna i zapewne zdania są podzielone, czy autorowi udało się nad tym zapanować. Moim zdaniem wyszedł z tego zadania obronną ręką. Owszem mamy parę dłużyzn i niepotrzebnych (jak dla mnie) wątków, ale lwia część jest interesująca i mocno oddziaływuje na wyobraźnię. Na pewno nie jest to książka dla osób, które lubią trzymania się faktów i oczekują przede wszystkim opowiedzenia historii. Jeżeli ktoś oczekuje akcji, emocjonującego śledztwa, rozliczenia z przeszłością, jakiegoś odniesienia do współczesności i głosu na temat obecnej sytuacji Polski – to zły adres, pojawiają się takie elementy, ale w zdecydowanie za niskim stężeniu. Powieść Orbitowskiego jest bardziej uniwersalna i ogólniejsza, co jednym się spodoba, a innych w najlepszym razie znuży. Tutaj mamy raczej grę autora z czytelnikiem, który podsuwa mu różne pomysły, obrazy i motywy, pozwala z nich poukładać pewną (choć nie dowolną) całość i zabrać z lektury każdemu nieco inny zestaw. Jest „żelazna” oś powieści, czyli motyw rozpadającego się małżeństwa oraz rozpadającej się rzeczywistości, a to co podczas lektury zabierzemy jeszcze do koszyka, to sprawa indywidualna, zależna od wrażliwości i upodobań. Jeżeli komuś książka się spodoba, myślę że jest spora szansa że kiedyś do niej wróci (i niewykluczone, że zwróci uwagę na inne akcenty).
Siłą książki jest stworzona atmosfera niesamowitości oraz przepiękny język, lawirujący od poezji do turpizmu, który zostawia w głowie czytelnika całe mnóstwo obrazów. Moim zdaniem warto zmierzyć się z obszerną materią tej książki, choć odradzam szybkie czytanie tej pozycji. Przyswajanie dłuższych fragmentów było dla mnie trochę przytłaczające, stąd polecam znaleźć odpowiedni rytm czytania, tak aby przemyśleć lekturę i zostawić czas na wybrzmienie emocji.
Trudna powieść i w zasadzie poza paroma wątkami na pograniczu fantastyki Widma bardziej ocierają się o typową obyczajówkę z elementami społecznymi i tłem historycznym, które samo w sobie służy bardziej jako szkielet niż poręcz. Tytułowe Widma można rozumieć na wiele sposobów. Osobiście odbieram książkę Orbitowskiego jako pewną próbę polemiki z mitami narodowymi, symbolami i tutaj autor jest wręcz delikatny – co w sumie nie jest takie oczywiste biorąc jego wcześniejszą twórczość, raczej oczekiwałem jazdy bez trzymanki 😉 Przyznam, że wybrnął elegancko a atmosferę stalinizmu nakreślił mroczną, filmową. Brakuje nieco większego zanurzenia w historię ale z pewnością można i trzeba polecić Widma jako przykład literatury „miejskiej” z masą odniesień. Dużo jest i mrugnięć okiem do czytelnika, aby skutecznie rozpoznawał „tropy.” Polecać, nie polecać? Polecać ale tylko wytrwałym 🙂