Jest grudzień – są Star Warsy! Tak to przez najbliższe kilka lat będzie wyglądać. W sumie nie mam nic przeciwko, byle serwowane przez Disneya produkcje trzymały poziom. W tym roku pod choinkę podrzucono nam historię ukazaną z nieco innej perspektywy i z nowymi bohaterami, spróbowano też ukazać nieco mroczniejsze oblicze tego uniwersum. To drugie na pewno się udało, jednak wychodziłem z seansu nieco zawiedziony. Owszem, jest to dobry film, oferujący uczciwą i niezbyt wymagającą rozrywkę, ale w mojej ocenie jednak „Przebudzenie mocy” robiło większe wrażenie, a naszemu „Łobuzowi” zabrakło jednak paru ważnych rzeczy.
Ale zacznijmy od jaśniejszych punktów nowego filmu. Przede wszystkim nie zawodzi strona wizualna. Ba, jest ona wręcz olśniewająca. Nie mówię tu o efektach specjalnych, do tego wszyscy już zdążyli się przyzwyczaić. Największe wrażenie robi praca kamery, zdjęcia są po prostu kapitalne i niektóre ujęcia po prostu olśniewają. Odpowiednio nałożone filtry skutecznie budują posępną atmosferę, mamy też kilka efektownych, statycznych obrazów, podczas których możemy nacieszyć oczy np. niszczycielem Imperium wiszącym nad miastem. Oczy cieszą też genialnie przygotowane kostiumy, nawet epizodyczne postacie przyciągają wzrok swoim wyglądem, a przywiązanie do detalu jest ogromne! Podobnie jest ze scenografią, widać tu duży hołd oddany oryginalnej serii z lat ’70 i ’80.
Sama strona wizualna to jednak dziś za mało by przekonać widzów, nawet jeżeli ma się tak rozpoznawalną markę jak Star Wars (chociaż z drugiej strony czasami można odnieść wrażenie że wszystko co ma znaczek SW się sprzeda…). W „Łotrze 1” podobał mi się sam zamysł, by opowiedzieć historię zwykłych żołnierzy i rebeliantów, zejść kilka pięter niżej, gdzie nie ma wielkich bohaterów, Jedi i Sithów. Oczywiście, nie jest tak do końca, mamy niezbędną dla serii dawkę heroizmu i poświęcenia, pojawiają się też w paru scenach ulubieńcy z głównego wątku gwiezdnej opowieści, jednak opowieść skupiona jest wokół (początkowo) mało znanych postaci. Starano się też pokazać mniej jednoznaczny obraz Rebelii, widzimy m. in. różnice zdań w dowództwie, czy niekoniecznie honorowe postępki. Widać tu duże pole do popisu dla scenarzystów i aktorów, by wycisnąć sporo z postaci, sprawić by były pełne wątpliwości i niejednoznaczne ale… Niestety, dla mnie pozostały one papierowe i schematyczne. Nie zaskakują niemal niczym, a jeżeli zachodzą w nich jakieś przemiany wewnętrzne to są zupełnie nieprzekonujące. Najciekawszą postacią jest droid K2SO oraz mnisi wojownicy Chirrut i Baze, natomiast para głównych bohaterów pozostała mi niemal obojętna. Główny czarny charakter Krennic również jest nijaki i dopiero starzy dobrzy znajomi z wcześniejszych filmów pokazują czym tak naprawdę jest potęga Imperium. To chyba żaden SPOILER ale obecność Tarkina (wygenerowany komputerowo, dałem się nabrać, serio!) i Vadera (klasa!) naprawdę dużo pomogły. W Łotrze jest jeszcze kilku starych znajomych z innych części Sagi, wkomponowani są jednak zręcznie i nie ma poczucia przesytu. Ładnie też powiązano film z „Nową nadzieją”, ale chyba tego wszyscy się spodziewali.
Podobała mi się też sama atmosfera i wymowa filmu. Jest dość duszna, przygnębiająca – czuć, że z tym Imperium to żartów nie ma (nawet jeśli szturmowcy mają odwieczne problemy z celnością…). Przeszczepienie kilku patentów z kina wojennego wyszło całkiem sprawnie, bitwy i potyczki robią wrażenie i budzą szeroki wachlarz emocji. Jest widowiskowo, a w parę momentów nawet autentycznie porusza. Z drugiej strony, mamy też sporo patosu, ale jest nieodłączny dla tej serii i jakoś bardzo nie razi mnie w oczy (choć jako fan mam pewnie większą wyrozumiałość).
Co jest największym grzechem „Łotra”? Wspomniani już przeze mnie płascy bohaterowie. Dostajemy jednak dość prostą historię, która aż się prosi o nieszablonowych bohaterów mających pociągnąć to w ciekawym kierunku, tymczasem otrzymujemy po góra jednym zawahaniu na postać. I to tyle jeżeli chodzi o głębię psychologiczną. Tak wiem, to film akcji, rozrywkowy – niemniej los tych postaci, choćby nie wiem jak dramatyczny i obfitujący w zdarzenia – w dużej mierze zwyczajnie niewiele mnie obchodził. Nie jestem też przekonany co do jakości aktorstwa, na pewno nie popisał się Forrest Whitaker, którego kreacja kompletnie nie pasuje do całej reszty, jest totalnie przeszarżowana. Felicity Jones odtwarzająca Jyn Erso raczy nas na zmianę dwoma minami i daleko jej do Daisy Ridley (Rey). Para głównych bohaterów jest chyba najmniej interesującym duetem z całego uniwersum GW, a końcowe sceny filmu z ich udziałem budzą nawet lekkie zażenowanie.
Najnowszej produkcji Disneya można też zarzucić przewidywalny i schematyczny scenariusz. Z jednej strony podjęto kilka odważnych decyzji (nie chcę spoilerować), z drugiej przebieg wydarzeń kompletnie mnie nie zaskoczył. Liczyłem na mocniejsze odcięcie od Star Warsowej tradycji, głównie jeżeli chodzi o jednoznaczność postaci. Przez pierwszych kilka minut nawet wydawało mi się, że autorzy naprawdę zaszokują, dość szybko jednak losy bohaterów wskakują na wytarte i sprawdzone tory. Nie jest to jednak jakaś wada dyskwalifikująca, w końcu za to też Gwiezdne Wojny kochamy, że dostajemy to co znamy i lubimy. Choć czasem można by zrobić małe wietrzenie i trochę też to nam obiecywano…
„Łotr 1” udał się nie najgorzej i warto go obejrzeć, choć lepiej nie obiecywać sobie po nim zbyt wiele. Dużo akcji i świetna oprawa robią ogromne wrażenie, choć nie pozwalają zapomnieć o dość topornej i jednowymiarowej galerii postaci. Dla innych produkcji byłby to może wyrok, tu jednak umiejętnie wykorzystana atmosfera świata (oraz Lord Vader!) ratuje całość. Warto zobaczyć, warto też być wyrozumiałym!
Ocena: 7/10
(W filmie nie ma Wookie, skandal!!!!1111111jedenjedne)
Darling, wymieniając tyle grzechów, musiałbyś dać niższą notę, ale że jesteś nieobiektywny przez młodość, którą spędziłeś z czołem w kineskopie oglądając „Nową nadzieję”, to GW nie dostaną u Ciebie niższej noty niż 7 😉 Do akapitu o bohaterach dorzuciłabym jeszcze relacje między postaciami, które według twórców, po wymianie dwóch zdań, już musiały być przyjaciółmi, albo ziomami. No nie. Jyn i Caspian (nawet nie wiem czy tak miał na imię, takie se te postacie były) niby coś tam mieli tiruriru, a tak na serio zagrane to było tak, że gdyby ta dwójka spotkała się w realu, to by nawet sobie „cześć” na ulicy nie mówili. Ja oceniam 5/10, „Przebudzenie mocy” jakieś sto razy lepsze.