Wyobraźcie sobie feudalizm przeniesiony w realia kosmiczne. Rytuały, ekwipunek i etos rycerski połączony z gadżetami, które znamy: siecią, komórkami, komputerami, obcymi rasami i statkami kosmicznymi. Powiecie – no ok, space opera. Niby tak, ale jednak nie :}
Powieść Piotra Nikolskiego Przypadki Rycerza Fredegara von Stettena kosmicznego wasala królestwa Gilliomaru na Kowandongu oraz jego nieodłącznego kompana mieszczanina Hansa Krallego na rozmaitych planetach, księżycach i w odmętach kosmosu (uff, iście barokowy tytuł) to w zasadzie po części space opera, a raczej… to będzie space opera.
Tom pierwszy bardziej przypomina candlepunk, czy castlepunk lub middlepunk (medievalpunk), z nawiązaniami do clockpunku i raypunku. Gdyby była magia wrzuciłbym Wasala do dungeonpunku – w odwodzie pozostaje technofeudalizm (taką przynajmniej miałem nadzieję, gdy rozpoczynałem lekturę). Używając barokowych sformułowań (chociaż książka jest hołdem dla średniowiecza) powinienem napisać, że zostałem zbudowany bardzo ładnym, eleganckim i gustownym wydaniem: dobry papier, dobra do czytania czcionka i ilustracje oddające klimat powieści, to wszystko powoduje, że człowiek ma wrażenie obcowania z czymś… może nie lepszym, ale na pewno innym. I tak właśnie jest!
Stylizowana na gawędy (tytuł!) powieść jest wstępem do większego uniwersum, które początkowo sprawia wiele trudności klasyfikacyjnych (jak wyżej). Fabuła toczy się nieśpiesznie, wręcz leniwie: pewien panicz staje się mężczyzną, kończy studia i chce spełnić swoje obowiązki wasalne, przy okazji znajdując giermka, będącego przyjacielem i towarzyszem broni. Brzmi znajomo, prawda? Dodając lekką nutę romansu mamy wrażenie, że już gdzieś to widzieliśmy, ale w innych dekoracjach. Dzięki leniwej fabule możemy trochę poznać świat przedstawiony i zastanowić się, co chciał nam przekazać autor.
Autor chciał nam przekazać nie tylko tęsknotę za starymi, dobrymi czasami i porządkiem, ale przede wszystkim ostrzec przed chaosem, w który właśnie wpływamy jako gatunek ludzki… Wbrew pozorom nie jest to prosty hołd dla feudalizmu, chociaż z pewnością wielu czytelników odbije się od długich opisów, także bitwy i szczegółowego przedstawienia rynsztunku czy tradycji. Kosmiczna Rzesza jest skomplikowanym tworem i indeks imion, pojęć i nazw, zamieszczony na końcu książki, pozwolił mi na pewne ochłonięcie od tego oryginalnego świata.
Co do clou – jest to naprawdę bardzo interesująca i wciągająca pozycja, chociaż są pewne mielizny, może będą wyjaśnione w kolejnych tomach, np. w jaki sposób stało się tak, jak się wydarzyło, ponieważ teoretycznie jestem w stanie sobie wyobrazić podobny bieg dziejów alternatywnych (moje początkowe skojarzenie), ale niekoniecznie znane nam wynalazki mogły właśnie tak się urealnić w danej linii czasowej… Autor podsuwa zresztą kilka podpowiedzi: wspomina o zdegenerowanych czasach sprzed podboju, o Ziemi zwanej planetą Wcielenia i o Velazquezie, który żył „jakieś czterysta lat temu” – dzięki temu wiem, że to w ogóle jakiś -punk, a bez nadmiernego spoilerowania można ustalić czas akcji, nie tak odległy od naszej epoki (Velazquez żył w latach 1599-1660). Inni recenzenci zwracają głównie uwagę na rytuały uniwersum i głównego bohatera oraz jego przyjaciela – owszem, ten Puk-Koleżka Hans wydaje się być ciekawszą postacią niż sam Fredegar, nieco sztywny i nudnawy, ale z pewnością autor jeszcze nie powiedział ostatniego słowa.
Podsumowując, nie jest to pulpa, a raczej przefiltrowana literacko arcyciekawa wizja z pozytywnym przesłaniem. Wymaga pewnego skupienia i otwartości na inne światy, ale przecież fanów fantastyki nic nie zaskoczy!