Przygód w kosmosie nigdy dość! Klasyczne science fiction często zabiera nas w różne części Wszechświata i atakuje naszą wyobraźnię mniej lub bardziej oryginalnymi wizjami na temat miejsca ludzkości w całym tym galaktycznym bajzlu. Uwielbiam tę tematykę, a od mojego pierwszego kontaktu z „Star Trek: The Next Generation” staram się nie opuścić żadnej produkcji ze stateczkami kosmicznymi (w miarę możliwości, zapasy czasu są dość ograniczone). Kiedy dowiedziałem się o „The Expanse” wypuszczonym przez SyFy, w pamięci miałem ich ostatnią, dość średnią produkcję „Ascension”. Na szczęście seria jest dużo lepsza, choć niestety niepozbawiona mankamentów.
Krótkie przybliżenie sytuacji. Gdzieś w XXIII w. ludzkość dość śmiało sobie poczyna w Układzie Słonecznym. Skolonizowano Księżyc, Marsa oraz Pas Asteroid. Ziemią i jego satelitą rządzą Narody Zjednoczone, mają też silną pozycję w Pasie. Czerwona planeta uniezależniła się, stworzyła własny rząd i dość szybko wyprzedziła osiągnięciami technologicznymi resztę ludzkości, ciągle jest jednak ograniczona brakami zasobów. Rywalizacja dość szybko przerodziła się w zimną wojnę i tylko czekać, aż konflikt wejdzie w nową fazę…
To dość łopatologiczne i ogólne przedstawienie świata, opartego na powieści Jamesa S. A. Coreya (czyli duetu składającego się z Daniela Abrahama i Ty Francka) „Przebudzenie Lewiatana”. Książki nie czytałem, pozostaje mi więc tylko ocena samego serialu, bez jakichkolwiek porównań do pierwowzoru. „The Expanse” to mieszanka space opery i kryminału z odrobiną wielkiej polityki w tle. Tak naprawdę przez pierwszych kilka odcinków odniosłem wrażenie, że wszystkie wydarzenia mogłyby się odbywać np. w latach 80. ubiegłego wieku, wątków „kosmicznych” jest bowiem jak na lekarstwo i są raczej dekoracją. Skupiono się na intrydze między dwoma zimnowojennymi mocarstwami, wyścigu zbrojeń i politycznych podjazdach oraz na wątku śledztwa pewnego detektywa. Ogląda się to trochę jak kino noir w nowoczesnej scenografii i w warunkach niższej grawitacji. Ale po paru epizodach pojawiają się elementy klasycznego sci-fi, związane m. in. z tytułową ekspansją ludzkości oraz transhumanizmem. Bardzo podobało mi się rozbudowane tło społeczne, pokazano przekonujące linie podziału ludzkości i motywacje poszczególnych frakcji. Opowiedziana historia jest ciekawa i wielowarstwowa, choć kuleje moim zdaniem narracja. Wielość wątków może utrudnić niektórym widzom nadążenie za fabułą, jest też niestety kilka dłużyzn. Przykład? Połowę jednego z ostatnich odcinków, chyba przedostatniego, stanowi przypomnienie całości wydarzeń, tyle że z nieco innej perspektywy – tak jakby twórcy upewniali się, że wszystko zrozumiemy. Jak wspomniałem, można się pogubić w natłoku wydarzeń, ale wolałbym aby były one od razu pokazywane bardziej klarowne, niepotrzebne by były takie „podsumowania” na sam koniec.
„The Expanse” wizualnie wygląda bardzo dobrze, scenografia i kostiumy są bez zarzutu, wrażenie robią też sceny w stanie nieważkości. Podobało mi się przywiązanie twórców do szczegółów, zwłaszcza związanych z życiem poza ziemią. Gdy bohater polewa sobie whiskey na Ceres to ciecz spływa nieco inaczej niż na Ziemi i mamy szybką demonstrację efektu Coriolisa. Włosy postaci malowniczo falują, gdy grawitacji ubywa, magnetyczne obuwie jest cały czas w użyciu, a załogi statków przed przyspieszaniem swojego pojazdu, zażywają specjalne ustrojstwo pomagające organizmowi znieść trudy gwałtownej zmiany prędkości. Takich scenek jest mnóstwo i na pewno ucieszą każdego geeka mającego odpał na punkcie lotów kosmicznych. Nie jestem fizykiem i na pewno do kilku scen można by się przyczepić, ale i tak wrażenie jest bardzo pozytywne. Jeżeli chodzi o oprawę dźwiękową to jest ona solidna, ale nie wybija się ponad średnią. Nieco gorzej jest z grą aktorów. Gra tu dosyć świeża ekipa, kojarzyłem w zasadzie tylko Thomasa Jane’a i Shohreh Aghdashloo. Kreacja Jane’a może się podobać, choć akurat mnie nie do końca przekonał – niemniej na pewno wybija się na tle pozostałych. Jego postać budzi jakieś emocje, mimo iż jest to wyeksploatowana kalka nieco cynicznego detektywa o dobrym serduszku. Pozostała część obsady gra w najlepszym razie przeciętnie, brakuje charyzmy i chyba trochę pomysłu na rolę. Jedna z głównych postaci, grana przez Stevena Straita, na większość zdarzeń reaguje wiecznie zdziwioną miną i dość szybko został przeze mnie i żonę skojarzony z Jonem Snowem w kosmosie (nawet jest podobny z wyglądu!) – nic nie wie, o odgrywaniu ról niestety też. Być może niepotrzebnie obwiniam aktorów, możliwe że książkowe pierwowzory były równie bezbarwne.
Obejrzałem pierwszy sezon i mimo wymienionych wyżej wad uważam, że jest to obiecujący początek dłuższej opowieści. Moim zdaniem warto dać szansę, mieliśmy już przykłady gdy początki serii były średnie, ale z czasem rozkręcało się i stawało klasykiem. Jeżeli lubicie kosmiczne wyprawy z dużą dozą wątków społecznych i odrobiną polityki – wybaczycie „The Expanse” mankamenty i będziecie się cieszyć z kolejnej kosmicznej przygody. Jeżeli to nie wasz klimat, to zapewne odbijecie się od dość powolnego tempa wydarzeń i zagmatwanej fabuły. Jest to ewidentnie serial stworzony z myślą o fanach gatunku i „przypadkowy” widz raczej nie znajdzie tu zbyt wiele dla siebie. Kolejny sezon już na początku 2017 r., a zakończenie obecnej serii zapowiada pogłębienie tematyki bliskiej fanom science fiction. Czekam i polecam (choć nie każdemu)!
Ocena: nieco naciągane 7/10.
Jeżeli nie wiesz o co z tymi kosmosami chodzi: 5/10.
Ładnie wynotowałeś. Trzeba zerknąć 🙂