Jak zaczęła się twoja przygoda z science fiction?
Chyba jeszcze w poprzednich wcieleniach. Moja zmarła niedawno matula często powtarzała, że urodziłem się z takim marsem na twarzy, jakbym roztrząsał największe tajemnice wszechświata. Od dziecka ciągnęło mnie do gwiazd, uwielbiałem w nie patrzeć, miałem ciągoty do robotów. To były lata 70. XX wieku i swoisty szał w tej kwestii. Wujkowie kupowali Młodego Technika – na pewno tam sięgałem po pierwsze opowiadania. Oczywiście polskich autorów. Dziadek dostał na nagrodę w pracy „Dzienniki Gwiazdowe” Lema. Nawet jeszcze nie czytając ich, oglądałem z zainteresowaniem grafiki i miałem niezły ubaw widząc chociażby „krzesławkę dręczypupę”. Równolegle w TV gdzieś wtedy obejrzałem „Wojnę światów”, która dosłownie zryła mi beret. Rysowałem płonące miasta, statki ufiaków wystrzeliwujące promienie śmierci. Na pewno też „Wehikuł czasu”. Najcięższym jednak obuchem przywaliły mnie „Gwiezdne wojny”. I to jeszcze zanim obejrzałem film pierwszy raz. Pamiętam Polską Kronikę Filmową z zapowiedziami – chodziłem do kina na inne filmy tylko po to, aby jarać się tym kilkudziesięciosekundowym montażem. Zaślepiony, zafascynowany. Gwiezdne wojny skolonizowały mój umysł, świadomość, duszę, codzienność, conocność. Na całe lata. A aseksualna księżniczka zepsuła nieco postrzeganie kobiecości we właściwym kształcie. W tym samym (1979?) czasie trafiłem do rozwijającego się klubu astronomii i fantastyki przy Brzeskim Domu Kultury (najstarszy klub w Polsce – powołany jeszcze w 1974! – są dowody w postaci publikacji w Świecie Młodych!), który wtedy nazywał się jeszcze SPACE (zapewne z racji fascynacji serialem Space: 1999, emitowanym wtedy w peerelowskiej TV), aby następnie stać się Klubem Miłośników Astronomii, Astronautyki i Science-Fiction „Astron”. Tam spędzałem popołudnia i wieczory nawet wtedy, gdy klub w zasadzie się rozsypał i często siedziałem tam sam, klejąc wielki model kosmicznego krążownika (nigdy nie skończony).
Powołaliśmy pierwszy w Polsce Fan Club Star Wars Falcon w 1984, który tylko teoretycznie był podpięty pod Astron – praktycznie działalność była prowadzona korespondencyjnie z bazy w mieszkaniu. W tym samym teraz mieszkaniu mieści się Tajna Baza OdeSFy, a o tamtych czasach wspomina się także w filmie „Wojna gwiazd” – dokumencie nakręconym przez autora naszej pierwszej książki – Jakuba Turkiewicza i przez jego kolegę – Radka Salamończyka. Dzięki Fan Clubowi Falcon trafiłem do Wrocławia, gdzie jak się okazało, spotykała się intelektualna śmietanka młodych i gniewnych (wtedy) miłośników i przyszłych autorów. M.in. nasz autor i redaktor, wtedy jeszcze student – Jacek Inglot. Stamtąd trafiłem na pierwszy w życiu konwent, zresztą legendarny – Polcon 1985 w Błażejewku. Potem jakoś poszło… W klubie organizowaliśmy pierwsze sesje planszówkowe, korzystając jeszcze z gier wycinanych nawet z czasopism typu „Razem”. Potem pojawiła się „Bitwa na Polach Pelennoru” I inne heksy. W latach 90., z różnych przyczyn zostałem czy to wypchnięty, czy sam zszedłem do podziemia fantastycznego, pozostając sympatykiem i wiernym klientem pism „Nowa Fantastyka” oraz „Fenix”… Ok. 2000 roku pojawiły się w moim życiu figurki WFB i to było kolejne szaleństwo. Oraz karcianki, w tym m.in. polska edycja Shadowruna.
Jakie książki, czasopisma, ziny wpłynęły w młodości na zainteresowanie science fiction?
Częściowo odpowiedzi udzieliłem już wyżej. Wiele czytanych kiedyś z pasją i wypiekami na twarzy książek, po latach już takich emocji nie budzą. Inne nagle okazują się dziełami pełnymi, przemyślanymi. Kiedy pierwszy raz czytałem „Mesjasza Diuny”, jeszcze w wydaniu klubowym, byłem ogromnie rozczarowany. Gdy przeczytałem go kilka miesięcy temu po raz czwarty, po obejrzeniu najnowszej ekranizacji, po prostu oddałem hołd Herbertowi. To głębokie dzieło, wielokontekstowe, przenikliwie analizujące nie tylko naturę władzy, ale też konteksty społeczne i kulturowe. Wynikający z kurczenia się świata synkretyzm religijny, new age, mocne przecież w tamtym czasie inklinacje w kierunku podróży psychodelicznych i skracania drogi do oświecenia za pomocą LSD.
Z fanzinów uwielbiałem Collaps – sporo numerów mam do dziś. A także „Fandomasa” ze swoim satyryczno-szyderczym wypasem. Chciałem wydawać własny, ale moje marzenia zrealizowali ludzie, którzy mnie z klubu… wykopali. I to trzykrotnie.
Bez wątpienia beret ryły też pierwsze numery czasopisma „Fantastyka”, włącznie z konterfektem dorodnej księżniczki z okładki. Wiele opowiadań pamiętam do dziś, dudnią echem. Tak jak na przykład Emma Popik ze swoim „Mistrzem”, którą po latach mamy zaszczyt wydawać.
Największy wpływ na mnie wywarli na pewno (jeśli chodzi o SF) John Wyndham, Brian Aldiss, Clifford Simak, Janusz Zajdel, na pewno Lem (chociaż czytałem go niewiele) – opowiadanie o Terminusie do dziś mi dudni pod deklem. Frank Herbert. Dick. Van Vogt ze swoją „Misją Międzyplanetarną”. Asimov.
Jakich pisarzy cenisz i za co?
Różnych różnie 😉 Niektórych lubię za twórczość, chociaż nie przepadam za charakterem i sposobem manifestowania czy to poglądów czy też traktowania społeczeństwa.
Cenię nieco wysiudanego i zapomnianego przez fandom Jacka Izworskiego – za to, jak sobie radzi w życiu, uwikłany w swoje niepełnosprawności. A przecież dokonał wiele – jego książka „Gwiezdne szczenię” zabrała w latach 80. masę moich znajomych na największą przygodę ich młodości.
Wywiad skupia się na SF, ale nie mogę nie wspomnieć o Tolkienie czy Le Guin. Nawet nie lubianą (lata 80.) Lewą Rękę Ciemności przeczytałem wtedy w całości! To z niej dowiedziałem się o tym, że istnieje takie coś w naturze, jak hermafrodytyzm.
Czego brakuje w dzisiejszej science fiction?
Myślę, że niczego. Jakaś jej część płynie wierzchem i z prądem… inne żyją w cieniu. Na obrzeżach i peryferiach. Jako zjawisko ona zawsze była reakcją na postęp technologiczny, stawiała pytania. Czasami nawet w tych najbanalniejszych manifestacjach. Takie na przykład Gwiezdne wojny kierowały mnie w życiu kilkukrotnie na właściwą drogę – podczas rozwodu w roku 2004-2005, gdy pełno było emocji, nienawiści, agresji, przemawiał do mnie z niebios głos Yody o tym, czym jest Ciemna Strona etc. Także głos Obi-Wana. Naprawdę wtedy wdrażałem to w życie, ustępowałem, nie parłem w konflikt, nie odpłacałem agresją i nienawiścią za to samo. Od dawna wiem, że postąpiłem słusznie – „przegrałem” kasę – wygrałem życie. Nowe życie. Chociaż nie ze wszystkiego, co zrobiłem potem, jestem dumny.
Wracając do pytania – myślę, że za mało orientuję się w tym, co jest teraz trendy, co nie. Na pewno wiele wartościowszej, prowokującej do myślenia i zadawania pytań fantastyki, ginie w szumie transformersów i blockbusterów. Oraz niepoliczalnej już chyba ilości książek pisanych przez ludzi młodych. Wszyscy chcą pisać i być wydawani, nikt nie chce czytać, a przede wszystkim kupować. Tak najogólniej.
Gdy jednak obejrzałem z poślizgiem „Interstellar” Nolana – nie potrafiłem wyjść z tego świata. Obejrzałem od razu drugi raz pod rząd. Na gorąco. Urzekł mnie poetyką, nawiązaniami do klasyków, których oglądałem 20-30 lat wcześniej. Oglądałem kilkanaście razy do dziś. Nolan zresztą urzekł mnie też swoim Batmanem. W ogóle te filmy, które oglądałem kilka jeszcze lat temu, stawiały mocno na dramaturgię i wiarygodność motywacji działań bohaterów. Przemawiało to do mnie, niezależnie od tego, że o Batmanie Nolana mówiło się, że ma niewiele wspólnego z pierwowzorem komiksowym. Ja na przykład w ogóle nie strawiłem Batmanów z Clooneyem, Kilmerem, Keatonem. Nie wiem czemu – nie trafiały do mnie. Nolan przemówił.
Czy polskie science fiction i fantasy jest w odwrocie?
Myślę, że nie. Ale tak jak wyżej – nie jestem (już) badaczem zjawiska, raczej idę swoją drogą (co zresztą jest wyartykułowane w credo naszej sztandarowej serii), razem ze swoimi autorami, redaktorami. Nie zawsze nam (a zwłaszcza autorom) z tym po drodze, ale ci, którzy trwają, zaczynają chyba rozumieć, że… „jasna strona jest wolniejsza, spokojna…”
Nauka zresztą idzie teraz w rejony bliższe naszym postrzępionym sztandarom. Kwantowa rzeczywistość, podważenie dawnych fundamentów. To sprawy za trudne dla nawet nieprzeciętnego Kowalskiego, więc w literaturze i filmie mogą i chyba są przedstawiane za pomocą figur, metafor. Często może atrakcyjnych dla młodego widza – chłonącego wziuuu, sru bęc, łup. Takim jak byłem kiedyś.
Potem przyszedł czas Blade Runnera i przestrzeni, w której nikt nie słyszy naszego krzyku.
Jaka jest historia wydawnictwa OdeSFa?
Częściowo opisana już wyżej. W zasadzie chyba nigdy nie marzyłem i nie myślałem o tym, że będę wydawcą książek. Zwłaszcza książek ludzi, których czytałem za szczeniaka!
Kilka lat temu poznaliśmy się na Facebooku pod postami Jacka Izworskiego z Luizą Dobrzyńską. Wtedy już od kilku lat prowadziłem fundację, którą powołałem m.in. właśnie z myślą o nim. Że będzie wspierać mniej samodzielnych fantastów. I chociaż nie planowałem założenia wydawnictwa, wznowienie Gwiezdnego Szczenięcia w nowej odsłonie było już wtedy jedną z idee fixe. Luiza miała doświadczenie z rynku (i z nowym fandomem…), ja wiedziałem, jak pozyskać fundusze na start-up. Udało się ostatecznie, chociaż wywołaliśmy ponoć spore poruszenie w fandomie, a ilości doradców, aspirantów do tej kasy, autorów, mieszaczy i prowokatorów, którzy zbiegli się na wieść „o frajerze, który rozdaje kasę”, do dziś nie potrafię (i nie chcę już!) zliczyć.
Jacy pisarze wydają u was publikacje?
Raczej tacy, którzy „żyją na granicach kultur i światów” i nie brylują po kapryśnych i zmanierowanych okrutnie, salonach fandomu.
Gdzie można kupić książki wydawnictwa? Czy macie sklep internetowy?
Sklep mamy od samego początku – adres to www.odesfa.pl.
Przez kilka lat prowadziłem politykę kierowania uwagi targetów na ten właśnie adres, ale nie zdała ona tak do końca egzaminu. Mieliśmy w międzyczasie wiele swoich kłopotów rodzinnych, zdrowotnych i osobistych – Luizie zmarł ojciec, którym się opiekowała, ja się opiekowałem matką, która zmarła niecały rok temu. Równolegle przeszedłem kilka zabiegów, w tym ciężkie, oraz niemal śmiertelną infekcję bakterią klebsiella. Wizje, jakie miałem w tym czasie, są godne dobrej książki i filmu. To wszystko i wiele innych spraw, w tym także emocje naszych autorów, ich problemy i uwarunkowania sprawiają, że nie możemy i nie chcemy awanturować się na pierwszej linii. Robimy swoje, gdzieś na obrzeżach. Pomimo to wydajemy także książki ludzi w pełni sprawnych.
Od kilkunastu miesięcy rozwijamy jednak sprzedaż wielokanałową naszych produktów elektronicznych. Różnie doświadczani i tutaj.
Gdybyś miał możliwość wydania książki dowolnego pisarza to…
Na pewno bym chciał wydać „Oberki do końca świata” Szostaka w naszej sztandarowej serii „Szamani fantastyki”. To… bardzo szamańska książka. Odkrywająca przed czytelnikami nasz rodzimy wymiar szamanizmu. Drugiego nazwiska nie zdradzę, ale też ma coś wspólnego zarówno z nazwą wydawnictwa, jak i pewnymi uwikłaniami mnie samego w kwestie związane z psychotroniką, szamanizmami etc.
Czy popularność twórczości pisarzy, w tym science fiction, jest tylko pochodną marketingu?
Myślę, że teraz w dużej mierze tak jest. Sprzedają się nie tyle książki i filmy, ale instagramy, profile i zasięgi. Autor, który nie wpisuje się w pewne standardy, nie uśmiecha się, ma czasami nieco inne zdanie, niż ogół, nie schlebia tłumowi, bywa szorstki, nie sprawia wrażenia człowieka sukcesu – ma trudniej. Dużo trudniej. Podobnie jest z nami. Ze mną. Moje usposobienie indywidualisty, wojownika Prawdy (której ślubowałem przecież) sprawia, że nie podążają za nami tłumy wiernych. Z czym mi osobiście dobrze raczej, chociaż merkantylnie to nie przynosi najlepszych efektów – do miliona sprzedanych egzemplarzy ciągle nam trochę brakuje.
Dziękuję zatem za zainteresowanie nami i pozdrawiam klubowiczów i czytelników, zapraszając z nami do… budowania mostów. I drugich stron rzek.
Jacek Franco Horęzga.
Dzięki i powodzenia!