Ekranizacja pozycji będącej klasykiem to niełatwe zadanie. Z jednej strony mamy wyobrażenia i oczekiwania czytelników, zazwyczaj surowo traktujących wszelkie odstępstwa od pierwowzoru i zmiany akcentów. Jest się więc trochę zakładnikiem oryginału, co podcina skrzydła już na starcie. Ciężko tu bowiem o jakieś zaskoczenie i często sprowadza się to do „odhaczania” kolejnych punktów obowiązkowych z punktu widzenia „fanów”. Z drugiej strony, mamy próbę zachęcenia widza, który nigdy z dziełem nie miał kontaktu, należy więc mu atrakcyjnie podać to co w nim ciekawe i ponadczasowe, oszczędzając tego co nieco się już zdezaktualizowało. No i jak tu wybrnąć, żeby wszyscy byli szczęśliwi? Twórcy „The Man in The High Castle” mieli na pewno ten sam dylemat i jak mi się wydaje, wybrali jednak jako grupę docelową osoby nie znające klasycznej powieści Philipa K. Dicka. Czy słusznie postąpili i czy serial może zachęcić nowe pokolenie do sięgnięcia po prozę?
Krótkie wprowadzenie dla tych, którzy nie mieli okazji czytać pierwowzoru. Dick w swojej powieści z 1962 r wykreował świat, w którym II Wojna Światowa zakończyła się zwycięstwem państw Osi. Zwycięzcy podzielili świat na swoje sfery wpływów, wspólnie okupują też tereny dawnych Stanów Zjednoczonych. Na pozór gładko ze sobą współpracują, jednak coraz częściej dochodzi do tarć i spięć. Na podbitych terenach aktywnie działa też ruch oporu, który oprócz akcji wywrotowych, kolportuje też pewną dość niezwykłą książkę… I tu pierwsze odstępstwo, w serialu powieść została zastąpiona filmami, ale to akurat niewielka różnica. Nieco inaczej rozłożono natomiast akcenty, produkcja Amazona jest bardziej skupiona na warstwie obyczajowej i psychologicznej, u Dicka natomiast pojawia się oczywiście wiadomy problem filozoficzny (kto czytał cokolwiek tego autora zapewne domyśla się o co chodzi). Ale o różnicach w wymowie napiszę jeszcze co nieco dalej.
Pierwsze wrażenie jest bardzo korzystne. Bardzo podoba mi się czołówka tego serialu, pozbawiona co prawda fajerwerków, ale motyw muzyczny i minimalistyczna oprawa graficzna budują nastrój, do tego trwa tyle ile trzeba i nie męczy widza. Dalej jest też całkiem nieźle – mamy przyzwoitą scenografię (choć jest trochę teatralnie i brakuje scen w plenerze), świetne kostiumy i zupełnie przyzwoitą grę aktorów. Co do tej ostatniej, to szczególnie wyróżniają się postacie negatywne, widać tu też dobrą robotę scenarzystów, ale i sami odtwórcy dobrze zaznaczyli ich charaktery, wahania i motywacje. Bryluje zwłaszcza odtwórca obersturmfuhrera Smitha czyli Rufus Sewell, ale i Joel De La Fuente (Inspektor Kido) oraz Cary-Hiroyuki Tagawa (minister Tagomi) prezentują również wysoki poziom. Nie do końca przekonali mnie tylko Luke Kleintank i Alexa Davalos, ich postacie stanowią oś tej historii, a niestety ich dramatyczna historia nie odciska na widzu odpowiednio silnego piętna, właśnie za sprawą dość konwencjonalnej i pozbawionej odrobiny szaleństwa gry. Poza tym, jeżeli chodzi o oprawę, ciężko się tu do czegokolwiek przyczepić, brakuje może nieco fajerwerków graficznych, ale o takie też trudno zważywszy na obyczajowy charakter opowieści. Tak, należy to też podkreślić, jest to historia jednostek. Wielka historia (ta alternatywna też) jest tu w tle, stawia się raczej na pokazanie codzienności w świecie pozbawionym nadziei. Ten ponury klimat i fatalizm uchwycono kapitalnie, przynajmniej w moim odczuciu. Momentami mamy nawet akcenty rodem z post-apo (a przynajmniej tak mi się postać „szeryfa” skojarzyła)! Dla mnie kreacja świata wyróżnia się bardzo na plus.
Serial oceniany w oderwaniu od książki ma tylko jeden problem. Jeden, ale niemały – scenariusz. Jest zbyt rozwleczony i pojawiają się niestety dłużyzny. Gdy sięgałem po ten tytuł i zobaczyłem, że ma 10 odcinków, zacząłem się zastanawiać czym oni je wypełnią – książka jednak nie jest zbyt obszerna i nie ma w niej dużo akcji. Autorzy rozbudowali wątki kilku postaci, wymyślili też kilka nowych, ale przede wszystkim skupili się na pokazaniu codzienności tego świata, podłego losu ludności okupowanej oraz dzielącej ich przepaści do okupantów. Temat nienowy i może nawet trochę oklepany, jednak zrealizowany wdzięcznie i przekonująco. Są jednak momenty, gdy tempo serialu totalnie siada – nawet jak na produkcję obyczajową, a przedstawiane wydarzenia mają niewielki wkład w całość. Moim zdaniem twórcy z powodzeniem zmieścili by się w 8 odcinkach, oszczędzając nam kilku zbędnych, ckliwych dialogów.
Dłużyzny dłużyznami, ale całość historii jest ogólnie całkiem niezła, przez co tym bardziej boli to co uczyniono z zakończeniem. Nie będę oczywiście spoilerować, ale… Powiem tyle, osoby które nie czytały książki mogą uznać, że ktoś robi sobie z nich jaja. Jest to niestety efekt tego o czym wspomniałem wcześniej, czyli „wykastrowania” płaszczyzny filozoficznej dzieła. Owszem, jest kilka jej elementów, jednak moim zdaniem niedostatecznie zaakcentowanych. Na usprawiedliwienie twórców można powiedzieć, że to co u Dicka było dość nowatorskie i rzadko spotykane, dziś nie robi już takiego wrażenia – niemniej można było pokusić się o sensowniejsze przedstawienie zamysłu autora. Albo obrazoburcze jego odrzucenie, skoro już głównie skupiono się na warstwie obyczajowej, pozostawiając ciekawy antyutopijny obraz. Chociaż, wtedy posypały by się gromy od czytelników za odstępstwa od ducha oryginału, czyli bądź tu mądry…
Pomimo marudzenia, serial oglądało mi się całkiem nieźle i chyba taka powinna być jego ocena. Moim zdaniem warto zobaczyć, chociażby z ciekawości jak twórcy poradzili sobie w starciu z pomnikową wręcz powieścią. Jeżeli jej nie znacie, w zasadzie nic nie stoi na przeszkodzie by po „Człowieka z Wysokiego Zamku” sięgnąć, nie zrażajcie się tylko wspomnianym zakończeniem serii i… przeczytajcie książkę!
Moja ocena: naciągane 7/10 (była by nota wyżej gdyby nie zakończenie i dłużyzny)