
Jak zaczęła się twoja przygoda z fantastyką?
Było to bardzo dawno temu, prawie w epoce faraonów, czyli w początkach lat 70. XX wieku, i to wcale nie od Lema, jak się wielu z mojego pokolenia przechwala. Zacząłem skromnie, od młodzieżowej fantastyki przygodowej, jako uczeń szóstej czy siódmej klasy podstawówki i namiętny mól książkowy – w tamtych czasach czytanie też było uważane za dziwactwo, ewidentnie odstawałem od kolegów rozwijających się duchowo przy harataniu gały na podwórku – który podczas szperania na półkach osiedlowej biblioteki natknął się na książkę o zagadkowym tytule: „Goście z planety Mion” Petera Stypowa, pisarza notabene bułgarskiego. Jacy goście, jaka planeta? – zaciekawiło mnie, na dodatek z okładki spozierał na mnie niesamowity kolorowy nieziemiec z gałami jak reflektory, jakby tytułowy gość. Wypożyczyłem i zacząłem czytać. No i pojechałem… Dziś wiem, że to żadne arcydzieło, na dodatek mocno nasycone socrealizmem, ale na kilkunastoletnim chłopaku aspekt ideologiczny nie zrobił żadnego wrażenia, antyimperialistyczne frazy po prostu spłynęły jak woda po kaczce. Co innego wizja zimnych otchłani kosmosu, przemierzanych przez potężne rakiety bluzgające z dysz wylotowych ogniem płonących gazów, tajemniczej planety poza granicami Układu Słonecznego i żyjących tam Obcych obserwujących od dawna Ziemię i składającym nam sekretne wizyty. To właśnie mnie wciągnęło i już nie puściło.
Moją pierwszą polską książką sf był chyba „Mój księżycowy pech” Jerzego Broszkiewicza, historia bardzo kosmiczna, z rakietami, w których latali nastolatkowie, co mi się bardzo podobało, a nie posiadałem wtedy nawet porządnego roweru (technicznie PRL był naprawdę zacofany). Zaraz potem nastąpiła „Wielka, większa i największa” tegoż Broszkiewicza, nawet nie wiem, czy książka, czy film. Z rozpędu przeczytałem chyba wszystkie jego powieści dla młodzieży. Lem był trochę później, na początku etapu licealnego, gdy stałem się już nałogowym czytelnikiem fantastyki. Czytałem wszystko, co cokolwiek miało z nią wspólnego. I wcale nie była to jakaś góra książek, wówczas wydawano tego rodzaju literatury niewiele, kilka, kilkanaście książek rocznie. Co dla młodego żarłocznego mola książkowego było pestką, w pół roku pochłonąłem całą półkę z fantastyką w osiedlowej bibliotece. Pisanie przyszło później, gdy studiowałem (polonistykę), ale bez tego etapu intensywnego „naczytania” pewnie za pióro bym nie chwycił. A właściwie za klawiaturę, gdyż byłem szczęśliwym posiadaczem maszyny do pisania.
Jak wspominasz lata 80. i 90. w polskiej fantastyce ze swojej perspektywy?
Bardzo prosto, dla mnie to „złoty wiek” polskiej fantastyki. Zwłaszcza lata 80., wtedy działy się rzeczy do dziś najważniejsze, jak fala social fiction, prócz dzieła Lema najbardziej intelektualnie ważkie zjawisko na jej terenie. Nigdy potem nic podobnie istotnego już się nie objawiło. Ważnym katalizatorem rozwoju stało się pojawienie miesięcznika „Fantastyka”, to zdynamizowało wiele zjawisk, mieliśmy własne pismo, które stało się środowiskowym forum prezentacji i konfrontacji (o necie i portalach społecznościowych nikt oczywiście nie słyszał, ba, nikt tego wówczas nie przewidywał). Byliśmy poniekąd Kolumbami odkrywającymi nowe lądy i idee, mnóstwo zjawisk właśnie wtedy się rodziło, jak np. polska fantasy czy nurt religijny, wszystko mało posmak nowości, świeżości. Był to niezwykły czas i niezwykli ludzie. Konwenty roiły się od znaczących postaci, każda jest warta osobnego wspomnienia. Na przykład Feliks W. Kres (do tej pory pamiętam, jak pijany w dym Sapkowski na którymś z wczesnych Nordkonów krzyczał: „A chuj wam do mojej duszy, Kres!”, do Kresa oczywiście – ech, nie masz już takich tytanów myśli i tak intelektualnych tematów), Lech Jęczmyk (kiedyś, gdy był naczelnym „Nowej Fantastyki”, zapytałem go, ile w piśmie wynosi teraz wierszówka. Na to Lechu: „Na nic ci ta wiedza, młody człowieku, bo i tak jej nie płacimy” – prosto i uczciwie, kto dziś tak potrafi?), Marek Oramus (podczas naszego pierwszego spotkania wielkodusznie zgodził się przeczytać moje debiutanckie opowiadanie, wyciągnąłem flaszkę, aby się lepiej siedziało, na co Marucha: „Przeczytałem pierwszą stronę i chce mi się czytać dalej”, aluzja była jasna i od razu uzupełniłem w kieliszku poziom wspomagacza, a czytelnik tekst machnął błyskawicznie – kto dziś tak czyta opowiadania?), Maćka Parowskiego (w 1984 w Staszowie wszedł do stołówki Parowski – a spożywaliśmy kiełbasę parówkową – na jego widok Robert J. Szmidt krzyknął, ostentacyjnie wbijając w swoją parówkę nóż i widelec: „No to kończymy z tą parówą!” – Maciek twierdził, że tego nie słyszał, ale jakoś Szmicia od tej pory znielubił), Andrzeja Zimniaka (człowieka tak porządnego, że nie pamiętam żadnej sprośnej anegdoty z jego udziałem), Marka Baranieckiego (kiedyś omal nie uczestniczyliśmy razem w próbie napaści na posterunek policji, bo przez przypadek konwent zorganizowano obok wesela), Andrzeja Drzewińskiego (tak zanalizował początkowy akapit jednego z moich pierwszych opowiadań, że o mało nie rzuciłem pisania) czy Rysia Krauzego (legendarny szef legendarnego Klubu Fantastyki Indeks, znany z cudu mnożenia flaszek na PRL-owskiej wódczanej pustyni: jak można wyjąć 7 butelek z walizeczki, gdzie z trudem zmieściłyby się 3? Byłem, widziałem, degustowałem). Takich ludzi już nie masz, dlatego z uporem twierdzę, że była to „złota era” polskiego fandomu i nawet na torturach zdania nie zmienię.
Miałeś okazję współpracować z magazynami takimi jak Fenix, Fantastyka czy Nowa Fantastyka. Jakie masz wspomnienia związane z tymi tytułami?
Jak najlepsze, współpracowałem z nimi przez wiele lat. Szczególnie zasłynąłem jako recenzent. Notabene za recenzje wziąłem się z powodu Parowskiego, który jako ten Rejtan wzbraniał mi zrazu dostępu do działu opowiadań „Fantastyki”, uznając me wczesne teksty za nie dość dobre, kilka lat trzymał mnie w poczekalni. Ale działem krytycznym zarządzał w latach 80. Andrzej Niewiadowski, poniekąd kolega, bo też polonista. A ja bardzo chciałem zobaczyć swoje nazwisko na łamach „Fantastyki”, z próżności oczywiście, to nobilitowało w środowisku. Zagadnąłem go, czy można przysłać recenzję książkową, nie miał nic przeciwko i tak się zaczęło. Niewiadowski drukował praktycznie wszystko, co mu przysłałem, w czym pozytywnie odróżniał się od Parowskiego. A potem poszło, pisałem coraz więcej, do recenzji doszły szkice krytyczne… a gdy Niewiadowskiego zastąpił Oramus, to w pewien sposób krytycznie i publicystycznie eksplodowałem, pisałem gdzie się dało, nie tylko do „Nowej Fantastyki”, ale i konkurencyjnego „Fenixa”, miesięcznika „Odra”, nawet „Playboya”. Nie miałem żadnych oporów w pisaniu do pism względem siebie opozycyjnych, jak NF i „Fenix”, gdyż głośno mawiałem, że jestem jako ten starożytny Mecenas, co to mienił się przyjacielem Cezara i bywał na obiadach u Pompejusza. Obaj rzymscy politycy za bardzo się nie lubili, zupełnie jak redakcje obu pomienionych pism, ale ja miałem to gdzieś, interesowało mnie tylko pisanie i drukowanie, tam gdzie mnie chcą.
Pisałem o czym się dało, nie tylko o książkach, o filmach, zjawiskach kulturowych i cywilizacyjnych, nawet wywiady przeprowadzałem, sprawozdaniem z konwentu też nie pogardziłem. Bardzo się w tę pisaninę wkręciłem, dlatego po latach zebrało się na 500-stronicowe tomiszcze mych krytyk zebranych, czyli zbiór „Autostopem przez fantastykę” wydany przez Stalker Books, który serdecznie polecam, zwłaszcza miłośnikom historii polskiej fantastyki.
W Nowej Fantastyce publikowałeś relacje z europejskich konwentów, na przykład z Litwy i Czech. Czy nadal odwiedzasz międzynarodowe festiwale?
W ostatnim okresie nie, czego żałuję. Poznałem na tych konwentach mnóstwo fantastycznych ludzi, jak Czesi Pavel Weigel i Tomasz Żikovski, czy Litwin Rolandas Maskoliunas. Ci akurat dobrze mówią po polsku i od małego interesowali się naszą fantastyką, Weigel nawet sporo przetłumaczył. Przyjaźnię się z nimi do tej pory.
Jakie są twoje wspomnienia o Maćku Parowskim?
Zróżnicowane, ale w sumie pozytywne, bardzo żałuję, że już go z nami nie ma. Nazywaliśmy go Redaktorem Wszystkich Polaków i nie do końca był to komplement (jako redaktor prozy polskiej w „Fantastyce” miał w latach 80. wielką władzę, wyrokując, kto zaistnieje bądź nie na łamach, a było to wówczas jedyne tego typu czasopismo). Niewątpliwie nie był to człowiek spolegliwy, przeciwnie jakby, żywił wobec autorów sporo wymagań. Dużo tekstów mi odrzucił, zwłaszcza na początku naszej współpracy, co oczywiście wpędzało mnie we frustrację. Z drugiej strony, co później zrozumiałem, nie mógł drukować wszystkiego, co mu ten czy tamten autor przyniósł. Nie miał zresztą takiej fizycznej możliwości, do „Fantastyki” rocznie trafiało dwa-trzy tysiące tekstów, a mogli wydrukować kilkadziesiąt. Przypadła mu zatem rola redaktora przetaka, odsiewał ziarna od plew, i to naprawdę ostro, stąd na konwentach snuły się za nim tabuny obrażonych młodych autorów. Jakoś to biedak znosił, wdawał się w dyskusje, tłumaczył… Ale redaktorem był rzetelnym, naprawdę wnikliwym, zawsze mówił, co mu w danym tekście nie pasuje. Potrafił też zainspirować, to on stał za moim opowiadaniem pt. „Inquisitor” (wyrosła potem z niego powieść), po prostu powiedział mi, żebym napisał o tym, na czym się znam, a wtedy pracowałem w szkole i jakoś się na niej znałem… „No to napisz opowiadanie o szkole” – wypalił. Gdy odparłem, że w szkole nic się nie dzieje, to kazał mi zrobić tak, żeby coś się w niej działo. Stąd pomysł historii o nauczycielu, samozwańczym inkwizytorze, polującym na grasującą w szkole uczennicę czarownicę. Ku memu pewnemu zdziwieniu rzecz wzbudziła spore zainteresowanie, czyli w roli inspiratora Parowski się sprawdzał. Obecnie w fantastycznym światku brakuje takich ludzi jak on, selekcjonerów potrafiących z zalewu literackiej kiepścizny wyłowić teksty wartościowe. Po latach oceniam, że wykonał kawał dobrej roboty i sporo wniósł do tego naszego „złotego wieku”.
Jakie chwile zapadły ci w pamięć podczas pracy w magazynach, wizyt na konwentach oraz z życia fandomu w przeszłości?
Najbardziej charakterystycznym elementem konwentowego życia w tamtej epoce były chyba niekończące się dysputy, które prowadziliśmy w ramach nasiadówek w pokojach, już po programowych spotkaniach – dysputowaliśmy zajadle (nie twierdzę, że o suchych gardłach) do białego rana, nie tylko o fantastyce, ale dosłownie o wszystkim, polityce, nauce, świecie, tematy tabu nie istniały, gdyż konwent przeistaczał się wówczas w małą suwerenną republikę fantastyków, fanów i pisarzy. Wielogodzinna rozmowa z takimi tuzami jak Marek Oramus, Maciej Parowski, Lecz Jęczmyk czy Wiktor Żwikiewicz nie mogła nie być owocna. Zawsze po takim konwencie wracałem zainspirowany, pełen nowych pomysłów, zwykle zaraz potem zasiadałem do pisania nowych opowiadań. Uważam też, że ówczesny fandom (zwę go Fandomem 1.0, lata 80.-90. XX wieku) składał się z wyjątkowo interesujących ludzi, byli to uczniowie liceów i techników, studenci, bardzo oczytani, nie tylko w fantastyce, ale i w głównym nurcie. Rewelacyjnie się z nimi rozmawiało. To dziś trudne do wyobrażenia, ale mieliśmy wówczas do czynienia z najbardziej „intelektualną” grupą fanów w dziejach fandomu – głównym wątkiem konwentów była literatura, a nie cosplayowe przebieranki, ludzie siedzieli na seminariach i spotkaniach z pisarzami, a nie na prelekcjach o sztuce nakładania makijażu i dziargania skóry. Ci osobnicy, owi licealiści i studenci, naprawdę czytali książki i potrafili o nich rozmawiać! Po każdym takim konwentowym spotkaniu wracałem emocjonalnie i intelektualnie naładowany i zainspirowany, miałem o czym rozmyślać przez kolejny miesiąc. Żyło się klubowymi zebraniami i od konwentu do konwentu.
Jedyne, co doskwierało, to brak dziewczyn, w latach 80. prawie ich nie odnotowywaliśmy w życiu klubowym, było ich naprawdę niewiele – nie dlatego, że nikt nie chciał u nas przedstawicielek płci pięknej, ale po prostu panie nie interesowały się specjalnie science fiction, a ona wtedy dominowała, to nie była literatura zdolna poruszyć większą rzeszę dziewczyn. Gdy się objawiła fantasy, sytuacja się zmieniła, taki Sapkowski miał już tyle samo fanów co i fanek, ale to już lata 90., wtedy fandom zaczął się zmieniać. Tamten pierwotny był na swój sposób heroiczny, działaliśmy w przaśnych warunkach, ale nadrabialiśmy entuzjazmem. No i fantastyka nie była wtedy takim biznesem jak teraz. Robiliśmy ją po kosztach, con amore, dla frajdy bycia w czymś niezwykłym.
Jak, z twojego punktu widzenia, zmienił się fandom oraz literatura fantasy i science fiction na przestrzeni lat?
Oj, zmieniło się wszystko, nie tylko fantastyka. Ona też podlega presjom ogólnym, jako część kultury. A kultura w ostatnich dekadach gwałtownie się proletaryzuje, wypłaszcza, na dodatek zamyka w izolowanych bańkach. To sprzyja jej degradacji, ponieważ zawsze najciekawsze rzeczy powstawały na skrzyżowaniach kultur i cywilizacji, gdy spotykali się różni ludzie. Teraz mamy paradoks: niby dzięki Internetowi mamy dostęp do wszystkiego, a wykorzystujemy sieć do tego, by tworzyć w niej szklane banie, weki, do których z entuzjazmem wskakujemy i zatrzaskujemy wieczka. To zjawisko dotyczy też fantastyki. Fandomem książkowym – książka była tu najważniejsza, przed filmem – było nasze środowisko, które, jak wspomniałem, nazywam Fandomem 1.0, a który począł się w latach 70., kwitł w 80. i stopniowo wygasał w 90., po roku 2000 nasze miejsce zaczęło być zajmowane przez kolejną generację, czyli Fandom 2.0, dla którego książka nie jest najważniejsza, ma szereg jego zdaniem atrakcyjniejszych alternatyw, i w rezultacie liczba czytelników książek fantastycznych się kurczy, a rośnie graczy nieczytaczy. Tym samym literatura została zamknięta w swojej bańce, coraz mniejszej, bo i coraz mniej jest czytana. Każdy może zobaczyć, co się dzieje na tak zwanych targach fantastyki – liczba ich uczestników wciąż rośnie, sęk w tym, że zarazem liczba stoisk z książkami maleje, kosztem tych z gadżetami. Czytelników zastępują cosplayowcy, kupujący te gadżety zamiast książek. Słyszałem opinie podobno poważnych badaczy kultury, że taki osobnik, jak się przebierze za postać z gry czy filmu, to doświadcza w związku z tym jakiejś głębokiej identyfikacji z tą postacią. Dla mnie to stek bredni: jak się dajmy na to przebiorę za papieża, to będę myślał i działał jak papież? A jeśli nawet, to po co? Moim zdaniem w cosplayu nie chodzi o żadne przeżycie, tylko o prosty „fun”, wręcz przedłużenie sobie dzieciństwa, kiedy ubieraliśmy te różne Barbie i bawiliśmy się żołnierzykami. To kultura ludyczna, zabawowa, spłaszczona. Oczywiście nie ma w takich przebierankach nic złego, nikt tu nikogo nie krzywdzi, ale one nie są obok książek (co by było jakoś fajne), one są ZAMIAST książek. Statystyki ukazujące spadające czytelnictwo fantastyki to potwierdzają.
Dlaczego tak się dzieje? Wydaje się, że literatura w postaci zadrukowanych kartek jest skazana na zagładę, Dukaj ma rację i za chwilę będzie „po piśmie”, jak to ogłosił w swoim sławnym eseju. Po prostu ten sposób odbioru treści jest za trudny, zbyt hermetyczny dla kolejnego pokolenia, wręcz nieatrakcyjny w zestawieniu z komputerową grą fabularną czy prostym tiktokowym filmikiem. Warto wspomnieć tu „Diamentowy wiek” Stephensona. Nieodległa przyszłość, w której z klasyczną książką ma do czynienia tylko wąska elita intelektualna, ludzie spędzają wolny czas w interaktywnych grach fabularnych, a jak trzeba coś napisać, to używa się nowego pisma obrazkowego, miediaglifów, które wyewoluowało z ikonek Windowsa. Książka ukazała się w połowie lat 90. i wychodzi na to, że już prawie to mamy. Ale naprawdę nie ma z czego się cieszyć. Obawiam się, że 20 lat nie będzie pisanej fantastyki i ludzi, których mógłbym nazwać fanami.
Jakich pisarzy cenisz i kogo byś polecił?
Oczywiście siebie. Dla tych, którzy nie boją się czytelniczych wyzwań i zachwiania równowagi umysłowej po konfrontacji z moimi ponurymi wizjami przyszłości. A tak poważnie to wspomnianego Dukaja, wszystko jak leci. Swego czasu głosiłem nawet, że mamy w jego osobie drugiego Lema, i to od razu stuletniego. Lema też oczywiście polecam, klasyka się nie starzeje, bo dobra literatura się nie starzeje, ząb czasu dyskredytuje w pierwszym rzędzie chłam. Polecam też koniecznie social fiction, czyli Janusza A. Zajdla, Marka Oramusa, Maćka Parowskiego, którego „Twarzą ku ziemi” to już klasyk, Marka S. Huberatha, a z mojego pokolenia Jarka Grzędowicza i Rafała Ziemkiewicza. O nowszych nie mam za dobrego zdania, poza Istvanem Vizvarym, którego „Lagrande. Listy z Ziemi” to naprawdę mocna rzecz. Oczywiście cenię też Sapkowskiego, ale za to, co pisał w latach 90. Jak widać, stawiam na fantastykę w stylu vintage, ale czego można oczekiwać od fandomowego dinozaura?
Dwa lata temu wydałeś tetralogię „Polska”, w której opisujesz różne warianty przyszłości naszego kraju. Jakie widzisz możliwości dla przyszłości polskiej fantastyki? Quo vadis, fantastyko?
Łatwiej dywagować o przyszłości Polski niż fantastyki… ale spróbuję. Moim zdaniem czeka ją to samo, co resztę literatury, czyli gigantyczna wręcz inflacja treści. Przed nami era pisania maszynowego przy pomocy sztucznej inteligencji, czyli Orwell w pełnej krasie, w „1984” maszyny pisały powieści dla proletów. Teraz dojdzie do podobnego zjawiska, pisarze współpracujący przy tworzeniu tekstów z AI doprowadzą do tego, że w pewnym momencie pomocnik zajmie miejsce mistrza, tak dobrze te boty zostaną wytrenowane. Pytanie, czy ktoś takie „mechaniczne” książki będzie chciał czytać. Moim zdaniem literatura pisana – w tym fantastyka oczywiście – zaniknie lub też będzie kompletnym marginesem, niszą dla garstki hobbystów, całkowicie u szerokiej publiki zastąpiona przez interaktywne gry i widowiska, a także przez wizualno-wirtualne formy kultury, dziś jeszcze nieistniejące, tak jak w „Diamentowym wieku” (chapeau bas dla autora za przenikliwość), gdzie kulturę wyższą kultywuje wąska elita, dla tłumu jest lekkostrawny standardowy pop w wirtualu. W tej nowej wizualnej kulturze fantastyka będzie oczywiście istnieć (już teraz jest od groma gier i seriali), choć, tak mi się zdaje, będzie coraz mniej wyróżnialna jako osobna konwencja, wtopi się w główny nurt i produkcje nie fantastyczne będą coraz trudniej odróżnialne od fantastycznych, gdyż ta przyszła kultura będzie coraz bardziej standardowa, podporządkowana dominujących schematom. Zniknie to, co było skarbem fantastyki, jest osobność i odmienność. Zarządzany przez AI cybernetyczny moloch wytwarzający produkty (tak, produkty!) kultury czy raczej postkultury pochłonie wszystko. Zatem jakaś fantastyka będzie istnieć, ale czytania fantastyki nie będzie.
Co byś poradził początkującym pisarzom?
Żeby się pośpieszyli, gdyż właśnie odjeżdża ostatni wagon pociągu pt. Literatura. Ich sytuacja jest nie do pozazdroszczenia. Bo inflacja treści już następuje. Na rynku rocznie ukazuje się od 200 do 300 książek z polską fantastyką, jak zaistnieć w takim tłumie z własną propozycją? W latach 80., jak Parowski puścił człowiekowi opowiadanie w „Fantastyce”, to wiedzieli o tym wszyscy, był to rodzaj stempla potwierdzającego, że jesteś dobry i można było uderzać do wydawcy z książką. Teraz każdy wytwór pisarski tonie w nadmiarze, w prawdziwym oceanie tekstów przeważnie głupich, gdyż „pisać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej”, wystarczy komputer, którego nie posiada tylko ten, który nie chce. Nie ma żadnego odsiewu i wszyscy trafiają do tego samego worka, geniusze i tandeciarze. Trzeba mieć naprawdę mocne nerwy i sporo samozaparcia, by się przebić i nie zniechęcić. Moja rada jest prosta: jeśli chcesz zostać przy fantastyce pisanej, szykuj się na „pot, krew i łzy” oraz niskie nakłady i symboliczną kasę, o ile uda ci się przekonać do siebie jakiegoś wydawcę, jeśli chcesz czegoś innego, przestaw się na pisanie dla producentów gier i seriali. Tak sobie myślę, że za 20-30 lat innych pisarzy niż dostarczyciele kontentu dla widowisk wizualnych nie będzie – przy czym sytuacja się odwróci, bo to oni będą pomocnikami AI odpowiedzialnej za projekt. Gdyż ten „czynnik ludzki” może być wciąż potrzebny, jak szczypta soli w zupie. Z mojego punktu widzenia nie są to zbyt zachęcające perspektywy i cieszę się, że będę na to patrzył z góry w towarzystwie Parowskiego i innych tuzów Fandomu 1.0., bawiących na wiecznym Niebiańskim Konwencie.
Co dalej? Pracujesz nad nową powieścią?
Właśnie ukazał się zbiór moich opowiadań pt. „Śmierć Tristana” – jak się okazało, napisałem sporo tekstów o miłości (to się teraz nazywa Roman Fantasy) i wydawca wyraził zainteresowanie. Nie są to oczywiście harlequiny, to teksty w moim stylu, stawiające sprawy na ostrzu noża, bo i też kwestie uczuciowe do prostych nie należą. Co zrobiłem z odwiecznym dylematem pt. „Kochać? Nie kochać?” można się przekonać podczas lektury. Rzecz jasna jest tam też o wielu innych ważkich sprawach, ale nie będę spoilerował. Mam też napisany konspekt wielkiej w zamierzeniach powieści o ekokalipsie, dziejącej się w Polsce u schyłku XXI wieku, gdy katastrofa klimatyczna osiągnie swoje ekstremum. Pomysł na historię trochę już leży, ale pewnie ją w końcu napiszę, ponieważ trzeba jakoś zakończyć tę moją życiową przygodę z fantastyką. Tak mi nawet Marek Oramus powiedział, parę lat temu: „Inglot, masz swój wiek i dorobek, czas się podsumować”. No to się podsumuję w możliwie godny sposób. Inaczej kumple na Niebiańskim Konwencie będą się czepiać.
Gdzie możemy cię spotkać w tym roku?
Bardzo lubię jeździć na konwenty, ale obecnie jestem w trudnej sytuacji rodzinnej i nie bardzo mogę. Mam nadzieję być na Sedeńkonie, festiwalu organizowanym przez Wojtka Sedeńkę, który nazywam ostatnim konwentem Fandomu 1.0, gdyż zjeżdżają się u niego (kiedyś na krzyżackim zamku w Nidzicy mazurskiej, teraz w Waplewie nad jeziorem) ostatni pozostający na tym padole przedstawicie tego pokolenia, z którymi zaczynałem przed 40 laty moją przygodę z fantastyką. Oczywiście młodsi też mogą przyjechać, i przyjeżdżają, ale dominuje stara gwardia, z którą wieczorami odprawiam starodawne fandomowe rytuały. Mam nadzieję, że nim dostanę powołanie na Niebiański Konwent, to jeszcze kilka tych ziemskich odwiedzę.
Dzięki za odpowiedzi!
