Conan ma szczęście do różnych adaptacji, czy to filmowych, czy komiksowych. Rzadko zdarzają się wpadki lub koszmarki. W Krwi barbarzyńcy mamy do czynienia z tradycyjną walką młodych ze starymi, w tym przypadku Conan walczy ze swoimi demonami i… własnym synem, który z dumą odrzuca barbarzyństwo na rzecz oświeconej cywilizacji (tak przynajmniej mu się początkowo wydaje).
Sam pomysł Howarda, żeby na obrońcę cywilizacji dać surowego barbarzyńcę, który z biegiem lat się oswoił, udomowił, lecz z zachowaniem własnych reguł, jest po prostu genialny w swej prostocie i nie tak dziwny, jak można by przypuszczać.
Obowiązkowa intryga, magia, brutalność przedstawionego świata i kobiety; autorzy odrobili lekcje z klasyki i zafundowali nam kawał dobrego czytadła z pełną akcji przygodą. Dojrzały barbarzyńca czy „homo socius”, człowiek z resztkami instynktu? Dobre pytanie, bo przecież w każdym z nas drzemie barbarzyńca, który tylko czeka na sprzyjające okoliczności, żeby wyzwolić się z kruchych (i fałszywych) ram tego, co nazywają kulturą i cywilizacją… Stary Conan jest tutaj postacią tragiczną, nieszczęśnikiem, uwikłanym w walki bogów, czyli dzieli los Thorgala. Piękny hołd dla twórczości Howarda i cegiełka w conanverse.
Ten komiks jest również pochwałą… tradycji i starych, dobrych wartości, które nie zawsze były dobre, ale z pewnością dość przewidywalne. Czy młody Conan może być jeszcze lepszy? Obawiam się, że tak. I jeszcze bardziej zabójczy.