Cześć Artur! Dziękuję, że zgodziłeś się na wywiad. Czy mógłbyś opowiedzieć kilka słów o sobie?
Z wykształcenia jestem historykiem książki, z kilkuletnim stażem pracy w bibliotekach, ale i w innych miejscach, co dało mi szeroką perspektywę „patrzenia” na zawód w ogóle. Moje zainteresowania krążą wokół ilustracji książkowej, trzeciego obiegu oraz aktywności wydawniczej jako zjawiska społecznego.
Ciekawią mnie twoje inicjatywy. Jesteś twórcą serwisu Wróble Galaktyki (Polska literatura fantastyczna 1945-91). Skąd wziąłeś pomysł na serwis? Czy trudno było skatalogować pisarzy?
„Wróble galaktyki” to projekt sprzed kilkunastu lat, teraz już prawie nie rozwijany (nie mam na to czasu). Plan był taki, by stworzyć w miarę kompletną bazę polskiej fantastyki do roku 1991 (czyli PRL + pierwszy okres transformacji). Głównym zrębem serwisu są informacje dotyczące poszczególnych książek oraz biogramy autorskie, w obrębie których starałem się zamieszczać wyczerpującą listę powieści i opowiadań z odniesieniami do źródeł (także fanzinów). Potem pojawił się pomysł na wydanie tego w formie klasycznej, znalazłem nawet wydawcę, ale pomysł upadł.
W serwisie znajdziemy biogramy pisarzy, ale także możemy poczytać o wydawnictwach i seriach wydawanych do 1991 w Polsce. Skąd czerpałeś wiadomości? Czy masz serię, którą darzysz największym sentymentem?
Biogramy czasem konsultowałem z samymi autorami, jeśli byli dostępni. Źródłem był własny księgozbiór, ale także – co dziś oczywiste – Internet oraz – co już mniej oczywiste – biblioteki.
Pomysł o seriach narodził się także dlatego, że znajdują się one w sferze moich zainteresowań (nie tylko serie fantastyczne). Zwłaszcza, że mieliśmy kilka takich, które prezentowały wyłącznie SF czy fantasy. W ogólnej ocenie sądzę, że nie były najwyższych lotów, zarówno co do doboru prozy, jak i poziomu poligraficznego. Ale to ogólna ocena; uważam, że np. wizualnie wyjątkowa była seria „Stało się Jutro” czy „Science Fiction” wydawnictwa Śląsk. Rewelacyjną serią był „Klub Siedmiu Przygód” Naszej Księgarni, no ale to była seria głównie niefantastyczna. Zdarzały się też pewne ciekawostki w obrębie niektórych z nich, np. Tetraktys Marty Tomaszewskiej („Science Fiction” wyd. Śląsk), co prawda opuścił drukarnię, ale nie trafił do dystrybucji (większość została w magazynach, część zniszczona, reszta powędrowała do znajomych), czego rezultatem jest dziś trudna dostępność tego tytułu. W „Zeszytach fantastycznonaukowych Iskier” z kolei pojawiały się informacje o klubach, co było dość wartościowym dodatkiem. Wizualnie ciekawa była pierwsza odsłona (od lat 60. do 70. XX wieku) „Fantastyki-Przygody” warszawskich Iskier z kolażowymi okładkami Jerzego Zbijewskiego, pod względem doboru prozy – „Seria z Kosmonautą” Czytelnika, choć i tam zdarzały się niewypały. Znacznie lepiej bywało w publikacjach nieobjętych serią, albo w cyklach wydawniczych, takich jak choćby „Kroki w Nieznane”.
Fanzin SF: wydawcy, artyści, fandom to kompendium wiedzy nie tylko o fanzinach, ale o całym fandomie. Czytając książkę zastanawiało mnie, jak dużo czasu poświęciłeś na badania oraz jej przygotowanie?
Dużo. To około dwóch lat zbierania materiałów i wstępnych kontaktów. Ponieważ temat nie był nigdy ruszony w Polsce, a ja szukałem jakichkolwiek na ten temat informacji, postanowiłem, że skoro tak niewiele znalazłem, sam uzupełnię te lukę. Wśród tych materiałów były zarówno zachodnie opracowania tematu, jak i same fanziny, licytowane i kupowane na polskich i zagranicznych serwisach aukcyjnych. Poza chęcią opisania zagadnienia jestem też kolekcjonerem, więc tak czy owak bym je kupował. Z czasem nawiązałem kontakty z członkami starego polskiego fandomu, kupując lub dostając od nich wiele tytułów, które dziś są nie do zdobycia. Mając taki warsztat, mogłem już coś z tym zrobić – książka była więc naturalnym efektem.
Skąd wziąłeś pomysł na takie opracowanie, które jest wyjątkowym i bardzo ważnym dla poznania historii fandomu i ludzi, którzy go tworzyli?
Realizacja tego typu pomysłów jest albo wynikiem zlecenia, albo indywidualnych pasji. Ponieważ pisanie na zlecenie nie jest moją domeną, w grę wchodzi wyłącznie druga opcja. Jak wspomniałem przed chwilą, od długiego czasu kolekcjonowałem fanziny, ale także trzecioobiegowe wydania książek, czy w końcu paperbackowe wydania fantastyki z USA i Wysp Brytyjskich. Zbieranie dla samego zbierania nie jest złe (pod warunkiem, że wynosi się z tego jakąś wiedzę), jednak w moim przypadku pojawiła się chęć „przetworzenia” tej wiedzy i tych zasobów, czyli mówiąc wprost – podzielenia się nią z innymi. Wspomniałeś o wyjątkowości – ja bym ją odniósł do samego zjawiska, czyli do społeczności miłośników fantastyki na świecie i w Polsce. Warto o tym pisać, bo to właśnie wyjątkowy temat. Już po ukazaniu się książki o fanzinach pojawiła się na rynku inna praca – Tomasza Pindela – Historie fandomowe, która pokazuje, że to wciąż niezagospodarowana przestrzeń dla badaczy.
Drugą ważną publikacją, jaką wydałeś w ostatnich latach, jest Klubówkowe szaleństwo, które także jest kompendium wiedzy o naszym podwórku i klubówkach wydawanych w latach 80. Czy zebranie tych informacji zajęło ci dużo czasu?
Klubówkowe szaleństwo jest niejako naturalną kontynuacją książki o fanzinach. Tekstu zasadniczego jest mniej niż poprzednio, więc i materiały zbierałem krócej, ale nie jakoś bardzo krótko. Tu już w dużo większym stopniu musiałem polegać na pamięci i relacjach osób, które ów trzecioobiegowy „proceder” tworzyły lub współtworzyły. Poza tym znów musiałem się uciekać do materiałów drukowanych (choć właściwiej byłoby powiedzieć „powielanych”, bo to głównie materiały klubowe z tamtego okresu). I znów: kompletowanie ich zajęło mi chwilę; było wśród nich sporo oficjalnych klubowych listów, raportów, wewnętrznej korespondencji, makiet fanzinów itd. Jestem wdzięczny mojemu wydawcy z Poznania (Instytut Kultury Popularnej), który po raz drugi zdecydował się na współpracę, bo to jednak jeszcze bardziej niszowy temat. „Klubówka” ma swoją tradycję głównie w tej części Europy, więc siłą rzeczy nikt na Zachodzie się tym nie zajmuje, a i w Polsce – podobnie jak w przypadku fanzinów – nie ma takich opracowań.
W książce znajdziemy reprodukcje wydań klubowych – czy trudno było je znaleźć?
To w głównej mierze moje zbiory, ale korzystałem też ze zbiorów innych, niemal w stu procentach tych, którzy tworzyli „klubówki”. Jest wśród nich Marek Nowowiejski, który umożliwił mi dostęp do własnego potężnego księgozbioru, ale także Konrad Zieliński, Jacek Wójciak, Wojtek Sedeńko, Piotr Kasprowski czy Zdobysław Parczyński – wszyscy powiązani z tzw. „starym” fandomem.
Co do dostępności samych „klubówek” – to zależy. Wciąż są dostępne pewne tytuły na portalach aukcyjnych, choć ostatnimi czasy ceny wywindowały. Większość jednak pojawia się sporadycznie, albo nie pojawia się wcale. To były publikacje wydawane w różnych nakładach – od nawet kilku tysięcy do kilkudziesięciu (lub kilku!) egzemplarzy. Są wśród nich tytuły wydane w nakładzie np. trzech sztuk. Mam więc świadomość, że nie mogłem trafić do wszystkich, mimo iż udało mi się opisać kilka naprawdę rzadkich.
Czy są jakieś wydania klubowe, o których dowiedziałeś się po napisaniu książki i nie ma ich w publikacji?
Jest kilka – póki co, bo, jak wspomniałem powyżej, jestem świadomy, że musi być ich więcej. Po jakimś czasie dostałem np. od Pawła Laudańskiego (tłumacz; jego przekłady można znaleźć min. w „Fantastyce”) kilka jego młodzieńczych produkcji, w tym „klubówkę” Sny piwniczne (kilka egzemplarzy nakładu) i kilka równie rzadkich fanzinów. Dotarłem też do pewnej serii wydawanej przez PSMF w latach osiemdziesiątych, której nie ująłem w katalogu. Zapewne jest sporo tzw. wydań bazarowych (o których piszę w książce), których nie widziałem na oczy, różniących się detalami od oficjalnych wydań klubowych.
Czy otrzymałeś wsparcie przy tworzeniu tych dwóch ważnych publikacji? Jeśli tak, to od kogo?
Tak jak wspomniałem powyżej, byli to głównie członkowie dawniejszych struktur fandomowych; ważne były osobiste kontakty z Wojtkiem Sedeńko, Jackiem Wójciakiem, Markiem Nowowiejskim czy Konradem Zielińskim, z którym potem przez jakiś czas wspólnie robiliśmy własny fanzin „Hynh+” (dziś kontynuuję go we własnym zakresie). Pomogli mi także zachodni twórcy, dzięki którym dowiedziałem się, jak owo zjawisko wygląda w oczach prozaików z tamtych stron świata (Silverberg, Stableford, Bova), ale także członkowie i badacze z tej części Europy (Olša, Kharitonov). Bez powyższego wsparcia opisanie tego tematu byłoby praktycznie niemożliwe.
Oprócz Klubówkowego szaleństwa i Fanzinu SF napisałeś książkę Fantastyczne światy na okładkach i w ilustracjach książek oraz czasopism od wieku XIX do lat 80. XX wieku. Czy mógłbyś o niej opowiedzieć?
To w gruncie rzeczy miał być trochę dłuższy artykuł. Ponieważ pisywałem już wtedy teksty do kilku czasopism (bardziej branżowych), pomyślałem, że ruszę temat, o którym właściwie w Polsce nic poważniejszego się nie ukazało, czyli ilustratorstwo w książkach i magazynach fantastycznych. Artykuł się nieco rozrósł, potem jeszcze bardziej, aż w końcu przybrał postać książki. Postanowiłem więc poszukać wydawcy i dość szybko udało mi się zainteresować krakowski Universitas. To akurat było pokłosie kolekcjonowania kieszonkowych wydań amerykańskiej i brytyjskiej fantastyki (poszerzonej potem, na użytek publikacji, o edycje węgierskie, niemieckie, rosyjskie, czeskie i inne). Uznałem, że kilka informacji na temat kultowych na Zachodzie ilustratorów (Paul, Finlay, Bock, Whelan, Gaughan i in.) przyda się polskiemu czytelnikowi. I, podobnie jak w przypadku kolejnych książek, zaspokajałem w ten sposób swój własny „głód”: nie mając na podorędziu innych rodzimych opracowań na dany temat, starałem się skompilować własne.
Jakie masz plany wydawnicze na bliższą i dalszą przyszłość?
Mam w głowie kolejny temat, bardziej związany już z samą literaturą, ale zobaczymy, czy coś z tego wyniknie. Póki co skupiam się na kwartalniku, który wydaję w bardzo niewielkim nakładzie – „Hynh+” – i w którym staram się prezentować klasyczną fantastykę. Do pewnego momentu były to teksty zapomniane, odkopywane ze starej prasy, a od kilku numerów zamieszczam głównie prozę nigdy wcześniej w Polsce nie prezentowaną. Drukuję więc fantastykę prerafaelitów (Morris, Swinburne, Dante Rossetti, Burne-Jones), pomijane opowiadania Mary Shelley, nieruszoną klasykę baśni wiktoriańskiej (Ewing, Christina Rossetti), dawną fantastykę z Australii – wszystko to w czterech ostatnich numerach „Hynha+”. W następnym będzie trochę fantastyki dziewiętnastowiecznych dekadentów, a w głowie kilka pomysłów na dalsze tomy.
Co myślisz o współczesnym fandomie – konwentach, zinach, klubach fantastyki?
Na konwenty nie jeżdżę (wyjątkiem są coroczne zjazdy u Wojtka Sedeńki), może dlatego, że nigdy nie byłem członkiem fandomu (cokolwiek to znaczy), a raczej jego obserwatorem. Co, szczerze mówiąc, uważam za walor, bo mogę w ten sposób zauważyć rzeczy, których pewnie nie widziałbym, będąc jego zaangażowaną częścią. Myślę, że książki o fanzinach i „klubówkach” byłyby wtedy kompletnie innymi publikacjami.
Fanzin, przynajmniej w jego pierwotnej, autentycznej formie, upadł. Jeśli przyjąć, że stał on w kontrofensywie do oficjalnych/profesjonalnych publikacji, to nie ma innego wyjścia, jak po prostu to przyznać. Klasyczny fanzin korzystał z narzędzi, które były pomijane przez profesjonalnych wydawców (hektografia i mimeografia na Zachodzie, nasze powielacze, ksero itd.), ale także procesu przygotowawczego, który kojarzony jest wyłącznie z takimi przedsięwzięciami (no, może jeszcze z gazetkami szkolnymi). Klej, nożyczki, maszyna do pisania były podstawowymi jego atrybutami. Współczesny fanzin przygotowywany jest tak (albo prawie tak), jak oficjalne publikacje. Z różnym skutkiem, co oczywiste, czasem mocno niezadowalającym, ale to akurat dotyczy również wydawców profesjonalnych. A ponieważ fanzin z definicji jest pismem amatorskim, można mu to wybaczyć. Mamy kilka wciąż utrzymujących się tytułów („Czerwony Karzeł”, „Widok z Wysokiego Zamku”), kilka nowych („A~Zyn”), ale porównując to z ilością tego typu produkcji w latach osiemdziesiątych dwudziestego stulecia, teza o upadku jest chyba słuszna. Fanzin przeniósł się do sieci, ale dla mnie to kolejny dowód na jego „nieistnienie” w formule, która moim zdaniem przesądza o wyjątkowości. Z powyższych powodów na pewnym etapie przestałem nazywać swój kwartalnik „Hynh+” fanzinem, co nie oznacza, że czuję się profesjonalnym wydawcą.
Czy masz swoich ulubionych polskich autorów science fiction z czasów PRL oraz przedwojennych czy jeszcze starszych? Jeśli tak, to jakich i za jakie książki ich cenisz?
To się oczywiście zmienia. To, co kiedyś uznawałem za świetne, dziś obchodzę szerokim łukiem i na odwrót. Cenię na przykład Zajdla za pomysły, bo literacko uważam, że nie prezentował najwyższego poziomu. To zresztą problem wielu autorów wywodzących się z nauk ścisłych. Literacko cenię Żwikiewicza, choć nie jest prosty w odbiorze, także Krzepkowskiego, choć ten akurat nieczęsto był doceniany. Jako nastolatek zaczytywałem się w młodzieżowej SF, i do dziś uważam te książki za świetna rozrywkę. Mam na myśli Broszkiewicza, pojedyncze powieści Niziurskiego czy Minkowskiego (tak, tez pisywał fantastykę!), Tomaszewską. Należałoby tu także włączyć komiks dla młodzieży, ale to już – jak mi się wydaje – wykracza poza pytanie. Z nieoczywistych wyborów jest jeszcze Ryszard Głowacki i jego Algorytm pustki – ciekawa fantastyka socjologiczna, oraz groteskowy Niebieski krąg Kazimierza Jordana. Ciekawym językiem operował Chruszczewski, choć już tylko w opowiadaniach; jego powieści wydają mi się nudne. No i Lem, choć w moim przypadku wybór wcale nie jest oczywisty; najbardziej cenię te powieści, w których pierwiastek przygodowy jest wiodący, a więc Eden, Niezwyciężony itp.
Kto wg ciebie jest obecnie zapomnianym twórcą lub prekursorem science fiction w Polsce i warto byłoby przypomnieć jego sylwetkę?
Polskich twórców z epoki PRL-u przypomina Wojtek Sedeńko w ramach swojego wydawnictwa – to bardzo dobrze. Warci przypomnienia są ci, których wymieniłem przed chwilą. Osobiście przypomniałbym jeszcze Babulę (A to mistyka!), niektóre rzeczy Borunia i Fiałkowskiego, może Popik (ale tylko pierwszy zbiór opowiadań), trylogię Wnuka-Lipińskiego.
Co sądzisz o przyszłości klasycznego science fiction w Polsce? Fantasy i groza, nie mówiąc o różnych hybrydach, mają się całkiem nieźle.
Klasyczne SF ma ciągle przyszłość; jest sporo już uznanych i nowych autorów uprawiających tę odmianę gatunkową. Jak wcześniej zaznaczyłem, nie jestem częstym gościem na konwentach, ale będąc na festiwalach fantastyki organizowanych przez Wojtka Sedeńkę, to właśnie twarda SF wciąż jest najwyraźniej reprezentowana i omawiana. Tylko, że to jednak proza współczesna. Klasyka fantastyki naukowej wydaje się być zmarginalizowana, co jest na dobrą sprawę zrozumiałe – to przecież starocie, wyłącznie dla miłośników… staroci. Choć uważam, że sporo w klasyce wartości, włączywszy w to wartość w warstwie literackiej, językowej, co staje się powoli towarem reglamentowanym. Atmosfera i język jest dziś czymś, co ustępuje miejsca koniecznie świetnemu i oryginalnemu pomysłowi (których, to też trzeba w końcu przyznać, jest coraz mniej).
Czy znasz ciekawych twórców młodego pokolenia, którym powinno się dać szansę?
Nie śledzę współczesnej fantastyki, nie mam na ten temat żadnej wiedzy. Żeby ją czytać, musiałbym mieć dwa życia, poza tym nie mam już chyba takiej chęci.
Jakie dzieła można uznać za pierwsze w Polsce fantasy i science fiction?
Opracowania wskazują na powieść autorstwa Krajewskiego pt. Wojciech Zdarzyński, życie i przypadki swoje opisujący (1785). Trochę SF ukazało się w następnym stuleciu, m.in. mój ulubiony Sędziwój Dziekońskiego (1845), kilka rzeczy Wiśniowskiego, choć ja go bardziej cenię za jego reportaże. Fantastyka naukowa przewija się przez wcześniejsze wieki i lata polskiej literatury częściej niż fantasy, która trafiła do nas później. Jedną z pierwszych powieści fantasy (może pierwszą?) jest Podróż do krainy Om Marty Tomaszewskiej (1979), którą bardzo lubię. Potem pokazało się kilka innych (Rycerze ziem jałowych Bochińskiego, Królowa Alimor Bąka i Bochińskiego, Królowa Niewidzialnych Jeźdźców Tomaszewskiej, Śmierć magów z Yara Dębskiego, Wieża życia Bauera i in.), a potem to już poszła lawina.
Dziękując za wywiad zachęcamy wszystkich do odkurzenia klasycznych (i nie tylko) tytułów! Życzymy również Arturowi weny na kolejne fantastyczne książki!