Minęło trochę czasu i można napisać o kolejnej książce – już nie debiutanta – Sławomira Nieściura. Mógłbym iść na łatwiznę i przepisać sporą część poprzedniej recenzji ale bez przesady 😉 Co zatem zostało?
Nadal czuć Pilipiukiem chociaż o wiele mniej. Opisy otoczenia są dość przytłaczająco szczegółowe co mniej wprawionego czytelnika zmęczy – jest gęsto. Atmosfera staje się jeszcze bardziej mroczna. Akcji jest zauważalnie mniej ale… całość książki broni się bardziej niż debiut bo stanowi zamkniętą całość bez wyrwanych z narracji części (jak poprzednio). Już wiemy zatem, że Ostatniego zeżrą psy jest lepszą pozycją niż Wedle zasług chociaż po przeczytaniu dwóch zaskakujemy się konstatacją, iż w sumie to wszystko ma sens, się „lepi” i w ogóle w oczekiwaniu na kolejny sezon idziemy po popcorn i colę (najlepiej coca)!
Autor nie zepsuł się literacko i za budowanie nastroju oraz opisy należą mu się brawa – z drobnym zastrzeżeniem w niektórych momentach co do szczegółowości opisów otoczenia.
Osobiście jestem fanem ekszynu więc spokojnie te opisy mogłyby przejść do detalicznych dotyczących postaci czy w tło historyczne, ewentualnie jakieś flashbacki. W Ostatniego… dialogów jest równie dużo ale są krótsze w subiektywnym odczuciu gdy się czyta bo jest bardziej soczyście, swojsko i męsko. Pojawiła się również baba. Dosłownie. A nawet i kobieta inna. Z postaciami da się zżyć chociaż wydają się bardziej wyobcowane niż w pierwszej części – czuć w powietrzu zdradę! Za tekst o nieciekawej fantastyce autorowi powinni mutanta do łóżka wpuścić.
Dość zaskakujące jest to, że klimat w ogólnym odczuciu rosyjski przeobraża się w amerykański ponieważ odruchowo czekamy na jakieś wielkie pierdolnięcie. Wielkie bum. Ten narastający klaustrofobiczny klimat wymusza na czytelniku myślawkę – nie tylko co będzie dalej – ale co jeszcze może się zepsuć i wyskoczyć z czeluści. Dlaczego amerykański? Kojarzy mi się z pulpą i serialami okołohorrorowatymi w starym dobrym stylu Phantom Pressu. Oprócz tego narracja pachnie (niekoniecznie starymi) serialami scifi. Wiecie, rozumiecie – te swojskie wielkie chłopy i ich ryczące maszyny, szaleni profesorkowie i… spisek.
Aż dziwne, że nie pojawiają się paskudne wywłoki hitlerowców czy czerwone zombie wespół ze strażnikami szukającymi ofiar… Ciekawe czy autor będzie zaskoczony po przeczytaniu tej części, że ktoś może mieć takie skojarzenia? 😉 Nie mogę spoilerować więc napiszę jedynie, że zakończenie prawie mnie zadowoliło i spodziewałem się takiego obrotu sprawy.
W oczekiwaniu na następny tom z kosmitami i jeszcze większą ilością amerykanizmów daję 4,5 na 6.