Dziś porozmawiamy sobie o anime, których najlepiej unikać, bo hejty się dobrze sprzedają.
Elfen Lied
Cudowny, Shakespearowski dramat poruszający wiele poważnych, dorosłych tematów. Mniej więcej tak o Elfen Lied mówi społeczność otaku. A ja wam powiem, że to jest nic nie warte.
Z jakiegoś naukowego ośrodka wydostaje się dziewczyna, na której robili eksperymenty. Jest naga, więc fanserwis dostarczony. Po drodze zabija każdego kogo spotyka, więc dostajemy również gore. Na koniec brawurowej ucieczki dostaje od snajpera w łeb i wpada do morza. Wypływa na jakiejś plaży, i okazuje się że ma, a jakże by inaczej, amnezję. A to dopiero początek! Amnezja jest totalna, więc nasza bohaterka nie umie nawet mówić. Jedyne słowo jakie zna to „nyu”. Uroczo, nieprawdaż? Dodajcie do tego różowe włosy i „rogi” wyglądające jak kocie uszka, i mamy best waifu material. Na plaży znajduje ją jakiś chłopak, lituje się nad biedaczką i przygarnia do siebie. W tle pojawia się wątek bezdomnej dziewczynki, którą ojciec (albo ojczym, nieistotne) molestował. Czy ten wątek jest potrzebny? Nie, wrzucili go tylko po to żeby pokazać pedofila. Najbardziej stereotypowego pedofila jakiego można sobie wyobrazić. A w głównym wątku okazuje się że amnezja Nyu (tak nazywa ją jej wybawca) nie jest taka totalna, i czasem pamięć jej wraca, tylko po to żeby po chwili zniknąć. Gdy Nyu pamięta kim jest to staje się bezlitosną maszyną do zabijania, co ślicznie kontrastuje z uroczą idiotką znającą tylko jedno słowo i hasającą po domu bez ubrania. Zaczął się też jakiś wątek romansowy Nyu z chłopcem który ją przygarnął, ale nie widziałem jak się rozwinął bo po sześciu odcinkach rzuciłem to w cholerę.
Podsumujmy: amnezja, przeurocza bohaterka, mnóstwo bezcelowej przemocy, pedofil, jakiś chory romans. Gdzie ta głębia? Gdzie ten geniusz, o którym pieje fandom? Ja tu widzę wydmuszkę rzucającą w dwunastoletniego widza wszystkim co chciałby zobaczyć.
Devil May Cry
To anime osobiście obraziło moje uczucia. Uwielbiam gry z serii DMC (oprócz dwójki, pieprzyć dwójkę), i niepojęte jest dla mnie to co się działo w tej serii. O fabule nie ma co gadać, bo jej po prostu nie ma. Boli mnie główny bohater. Dante z gry to pyskaty przekozak, który największego demona zniszczy najpierw ciętym dowcipem, a następnie bardziej dosłownie. W anime zrobili z niego emo który odpyskować nie potrafi, a jego ulubionym zajęciem jest jedzenie deseru truskawkowego. Bo bohater w anime musi być zimny i pozbawiony emocji, ale jednocześnie w jakiś tam sposób uroczy. W dupę z takim DMC, oddajcie mi Dantego.
Mars of Destruction
OVA wyemitowane w 2005 r. jako dodatek do gry na PlayStation 2. Szczerze powiedziawszy brak mi słów, by je opisać. Jest to jedno z najgorszych anime, z jakimi się spotkałam, a trwa zaledwie 20 min. Na początku seansu nie miałam najmniejszego pojęcia, co się w zasadzie dzieje, a kończąc widziałam niewiele więcej, bo nieważne jak by na to spojrzeć, fabuła jest dość uboga.
W skrócie na początku dowiadujemy się, że statek z wyprawy badawczej na Marsa przez niesprecyzowaną awarię spalił się w atmosferze, a jego nikłe pozostałości opadły na ziemie. Kilka miesięcy później w Tokio zaczęły pojawiać się dziwne stworzenia zwane starożytnymi. Aby je zwalczać, powstał oddział złożony z uroczych panienek wykształconych pod kątem bojowym i licealisty, który wbrew swojej woli został mianowany ich główną bronią i zmuszony przez ojca do noszenia wysoko zaawansowanej technicznie zbroi, przez co chłopak przeżywa kryzys egzystencjalny. Jak się można domyśleć, większość czasu zajmują walki z nieznanymi stworzeniami… Dawno nie widziałam tak mało dynamicznych i porywających pojedynków, aż chce się płakać. Ostrzegam, spojler! Pod koniec dowiadujemy się, że ludzie pochodzą od Marsjan a stwory, z którymi walczą główni bohaterowie to „prawdziwi Ziemianie” i to my ich najechaliśmy. I to niestety, a może właśnie szczęśliwie koniec. Nie można zapomnieć, że całości fabularnej musimy się sami domyśleć z krótkich migawek, urwanych rozmów i gestów, przez co każdą teorię i interpretacje można bez problemu obalić. Całość produkcji to po prostu jeden wielki chaos, nie wspominając już o niezaciekłej kresce. Pozdrawiam, nie polecam.
Sword Art Online
Seria wyprodukowana przez A-1 Pictures na podstawie light novel Rekiego Kawahary, wyemitowana po raz pierwszy w 2012 r. przez wielu kochana i żarliwie polecana, a ja wciąż nie wiem skąd te pochlebne opinie. Na pierwszy rzut oka widzimy miłą dla oka kreskę i dość obiecujący trailer, mogą zmylić, ale trzeba pamiętać it’s a trap! Pierwszym i najważniejszym wątkiem jest „utknięcie” w świecie wirtualnym. Otóż wprowadzono na rynek nową technologię pozwalająca na całkowite przeniesienie się do ukochanej gry. Wszyscy gracze w dniu po zalogowaniu zostali uprzejmie poinformowani, że pozbawiono ich możliwości wylogowania, a śmierć w grze, a także ingerencja osób z zewnątrz będzie oznaczała ich śmierć w prawdziwym życiu. Ich jedyną szansa na powrót do prawdziwego świta to przejście całej gry. Brzmi nie najgorzej, ale niestety magia pryska, kiedy główny bohater staje się obiektem westchnień większości napotkanych panienek.
Stworzono taki piękny świat przedstawiony, a główny bohater mimo to woli poświęcić swoją uwagę uroczej kobietce spotkanej po drodze i rozpocząć nieśmiałe zaloty w jej kierunku. Nie wiem, jak oni to zrobili, ale z anime akcji powstała dość monotonna seria. Przyznam, nastawiłam się na porządne bijatyki, a otrzymałam romans, ale no cóż idźmy dalej. Co więcej, pierwszy wątek, kończy się w najmniej spodziewanym i odpowiednim miejscu, zaprzepaszczając tyle nadziei na rozwinięcie fabuły. Po czym nagle pojawia się, proszę o werble… Alfheim Online! Czytaj kolejna gra tyle, że z motywem elfów i co zadziwiające o jeszcze gorszym wątku niż na początku, kolejnych zawirowaniach miłosnych oraz starciach z drugim adoratorem ukochanej głównego bohatera. Najbardziej jednak boli mnie to, że seria miała ogromny potencjał, który został tak brutalnie zdeptany i oblany żrącym kwasem. Co ciekawe anime doczekało się drugiego sezonu, do którego chyba nie starczy mi samozaparcia, aby obejrzeć. Dziękuję, szczerze nie polecam i życzę miłego dnia.
Fate Stay/Night
Każdy fan anime na pewno zetknął się kiedyś z serią „Fate”. Obejmuje ona wiele dobrych anime, gier (w tym cudowną, oryginalną visual novel) i powieści. Niestety, jest wśród nich i to anime, pierwsza adaptacja vn-ki, nadal kultowa w pewnych kręgach. Bez kontekstu tu przeciętna przygodówka, z dziwnymi dialogami i niepowiązanymi wydarzeniami, ale zbudowana na ciekawym systemie. Niestety, wraz ze znajomością arcydługiego i rozbudowanego oryginału oglądanie serii staje się koszmarem. Odpychający główny bohater, z wyświechtaną motywacją i jego towarzyszka, która pod względem skomplikowania charakteru śmiało mogłaby konkurować z tosterem – do tego zostały sprowadzone jedne z najciekawszych postaci w historii japońskiej popkultury. Na dodatek ciekawych postaci pobocznych zwyczajnie nie ma, a to one tworzyły oryginalną grę. Warto też wspomnieć o tym, co mogłoby uratować to anime, czyli o walkach między postaciami. Oryginalne F S/N to gra, w której fabuła i postacie są o wiele ważniejsze od jakichkolwiek starć – w istocie, gracz nie ma nawet możliwości prowadzenia bitew, a samemu systemowi bliżej do rozbudowanej powieści z obrazkami niż bijatyki. Siła adaptacji mogłaby więc tkwić w efektywnym zanimowaniu wielu ciekawych starć, których brakło w visual novel. I tutaj jest pies pogrzebany. Podczas „walk” większość ekranu zajęta jest dziwnymi rozbłyskami lub jest po prostu czarna, a animacja jest boleśnie statyczna. Jeśli chcecie zabrać się za Fate, polecam zaopatrzyć się w visual novel lub obejrzeć nowsze, nieporównywalnie lepsze i niemal doskonałe „Fate/Zero”.
Glasslip
O ile na temat wartości anime F S/N jeszcze niektórzy fanboje mogą się kłócić, tak ta seria nie ma żadnych obrońców z bardzo dobrego powodu. To pokaz największych wad anime w ostatnich latach podniesiony do którejś potęgi. W całym anime nie dzieje się absolutnie nic, mimo prób wetknięcia sztucznej dramy. Ciekawy pomysł, na jakim została zbudowana seria zostaje dosłownie zapomniany przez twórców po paru odcinkach (tak chamskiego porzucenia głównej linii fabularnej jeszcze nie doświadczyłam). No tak, ale anime nie potrzebuje koniecznie ciekawej fabuły do bycia arcydziełem, więc może postacie? Wszyscy bohaterowie to idealne kopie innych charakterów, które widzieliśmy już miliony razy, a na dodatek każdy z nich jest koszmarnie przedramatyzowany. Seria próbuje bazować na osobowościach postaci, ale kiedy tych zwyczajnie nie ma – trudno o dobry rezultat tych działań. Po obejrzeniu setek różnych anime, myślałam, że już mnie nic nie zdziwi – a jednak, udało się!
Napisali:
Rudra – Elfen Lied, Devil May Cry
Cerber – Mars of Destruction, Sword Art Online
harpiaa – Fate Stay/Night, Glasslip
Bardzo ładne obrazki! Ten lewitujący pan z wyciorem/usuwaczem kurzu rządzi!
A gdzie Skelter Heaven, Pupa, Legenda Duo, Soul Link? O King’s Game nie wspominam, bo to anime z 2017, a wpis jest z 2016.