Tym razem nieco inaczej – z drugiej strony barykady ale…nie do końca 🙂 Zadałem kilka pytań Maciejowi Ślużyńskiemu z Oficyny Wydawniczej RW2010: http://www.rw2010.pl/
Fantastyka jest pojemną szufladką, da się wrzucić do niej wiele pozycji. Jeśli miałbyś wybierać – które książki (obecnie) uznałbyś za warte ponownej lektury? Czy masz swoje top ten, klasykę, do której wracasz nie patrząc na drobiazgi w stylu: znajomość akcji i bohaterów?
Zawsze chwalę się faktem, że pracę magisterską pisałem z powieści Janusza A. Zajdla, pod czujnym okiem prof. Antoniego Smuszkiewicza. Dlatego na pierwszym miejscu stawiam Zajdla, Wnuka-Lipińskiego dodając prawie jednym tchem. Z bardziej „komercyjnej” (w bardzo pozytywnym tego słowa znaczeniu) półki – Eugeniusz Dębski i cykl przygód detektywa przyszłości Owena Yeatesa. Dosłownie pękałem z dumy, gdy okazało się, że zostaniemy oficjalnym e-wydawcą Dębskiego i tegoż właśnie cyklu. Praktycznie bez końca i w kółko czytam ABC, czyli trzech wielkich amerykańskiej fantastyki (Asimov, Bradbury, Clarke). Także słynne dystopie – „Nowy wspaniały świat” Huxley’a czy „1984” Orwella, pamiętając również o wspomnianym już wcześniej Bradburym i „Fahrenheit 451º” – czytam raz na dwa, trzy lata. No i oczywiście Tolkien – całość. Jako dziesiąte nazwisko – może małe zaskoczenie, ale w końcu to też jest fantastyka, i to najcudowniejsza na świecie – Tove Jansson i wszystkie Muminki. Dziesięć nazwisk, książek trochę więcej, więc jest co czytać i jest co wspominać.
Jakie plany wydawnicze na najbliższe dni, tygodnie, miesiące? Można reklamować, zniechęcać, zanęcać i znielubiać.
Owen Yeates – całość! Cykl ma w tej chwili osiem części i jest to najdłuższy cykl w polskiej literaturze science fiction. Na tym skupiamy wszystkie siły i dobre myśli i liczymy nie tylko na sukces artystyczny – bo ten gwarantuje poziom pisarstwa Eugeniusza Dębskiego – ale również na sukces komercyjny. To jest zresztą dla mnie rozwiązanie optymalne – zrobić coś naprawdę fajnego i jeszcze coś na tym zarobić.
Zazwyczaj pisarze, pytani o wydawców, co najmniej są wstrzemięźliwi w ocenach, buzia w ciup, usta zasznurowane – czasem ktoś wypowie magiczne słowa: ujdzie, jest dobrze, dają radę. Jak sądzisz, z czego to wynika?
Jest takie rosyjskie przysłowie: „słowo jaskółką wyleci, a wołem powraca”. W Polsce rynek wydawców i autorów jest niewielki, wszyscy się doskonale znają, więc nie jest wykluczone, że w bliższej lub dalszej przyszłości będą jakoś ze sobą współpracować lub będą chcieli do takiej współpracy powrócić, jeśli z tych czy innych powodów coś tam w przeszłości nie do końca wyszło. Pisarze to ludzie o ponadprzeciętnej inteligencji i doskonale zdają sobie sprawę, że palenie za sobą nie tylko mostów, ale nawet kładek nie ma żadnego sensu.
Jak oceniasz kondycję rynku książki w Polsce, nie tylko fantastycznej?
Jest fatalnie, więc sytuację oceniam bardzo optymistycznie, bo może się już tylko poprawiać. Po pierwsze – coraz więcej osób pisze; choć złośliwi zaraz dopowiedzą, że niestety więcej ludzi pisze, niż czyta. Ale po drugie – nie zawsze jakość idzie z ilością w parze. No i po trzecie – mimo wzrostu liczby piszących, nie rośnie tak samo lawinowo liczba osób wiedzących, jak surowy materiał przygotować do publikacji; i nie mam tu na myśli aspektu technicznego przygotowania książki do druku czy publikacji elektronicznej, ale to, co jest pomiędzy autorem a tytułem na półce, czyli redaktorów, korektorów, agentów literackich. Wreszcie po czwarte – technologia poszła tak daleko do przodu, że nie zawsze jest to zaletą; teraz książkę wydać łatwo, korzystając choćby z firm z sektora vanity publishing albo działając w trybie self-publishing, ale sprzedać – już trudniej, bo brak ludzi zapewniających wsparcie promocyjne, którzy naprawdę się na swojej robocie znają. I po piąte – konkurencja jest ogromna, ale nie mam ty na myśli ilości wydawanych co roku tytułów, lecz raczej inne atrakcje, których dostarcza potencjalnemu czytelnikowi świat, a które w sposób naturalny odciągają go od czytania na rzecz rozrywki łatwiejszej, znacznie wygodniejszej w użyciu i – powiedzmy to sobie szczerze – znacznie mniej wymagającej intelektualnie.
Masz do wyboru nieograniczone instrumenty promocyjne, budżet i możesz wybierać ludzi, autorów, których z przyjemnością popchnąłbyś ku wygłodniałym szczękom czytelników – podaj co najmniej 5 polskich autorów, którzy zagwarantowaliby i jakość i ilość (egzemplarzy sprzedanych).
Ale ja nic nie muszę podawać, bo te nazwiska są przecież powszechnie znane. Z szeroko rozumianej fantastyki: Sapkowski, Dukaj, Ziemiański, Grzędowicz, Szmidt (miało być pięć, więc przepraszam wszystkich, których pominąłem, ale to z braku miejsca). Sensacja i kryminał: Mróz, Bonda, Miłoszewski, Krajewski, Puzyńska. Można tak wymieniać w nieskończoność, ale nie wiem, czy o to chodziło w pytaniu, a zainteresowanych odsyłam do list bestsellerów Empiku.
Jeśli natomiast miałbym kogoś przy pomocy nieograniczonych środków finansowych na promocję „popychać”, czyli sprawić, żeby doszlusował do już wcześniej wymienionych, to tu nie będę wymieniał nazwisk; wystarczy zerknąć na tytuły, które wydaliśmy w ciągu pięciu lat działalności i taką listę każdy może ułożyć sam, pod swoje gusta i preferencje czytelnicze.
Samofinansowanie. Temat rzeka. Sposób na szybkiego bana na forach i grupach okołofantastycznych czy…niedoceniana możliwość wydania książki?
Mam z tym ogromny problem, bo zdecydowanie jestem przeciwny, ale kiedy tylko o tym sprzeciwie wspominam, jestem zasypywany „argumentami” pochodzącymi od osób, które w taki sposób właśnie „się” wydały i które dowodzą mi, że się na wydawaniu książek najnormalniej w świecie nie znam; więc powoli mam dość wszelkich dyskusji na ten temat. Ale jedno powiem, bo powiedzieć muszę – samofinansowanie jest dobre, jeśli jest dobrze napisany tekst i dobrze przygotowany materiał. Niestety, w trakcie tego rodzaju „procesu wydawniczego” w pierwszej kolejności (czytaj: zawsze) oszczędza się na redakcji i korekcie, w rezultacie czego rzeczywiści wychodzi nieco taniej, ale w wyniku takich „oszczędności” otrzymujemy zaledwie „druk zwarty”, czyli produkt książkopodobny.
Jeżeli autorzy, decydujący się na ten sposób wydania swoich utworów, zrozumieją wreszcie, że brak redakcji może zarżnąć najlepszy nawet pomysł – samofinansowanie będzie po prostu jednym ze sposobów publikacji. Jeśli nie – będzie (tak jak to jest obecnie) skansenem. I sposobem na szybkiego bana w tak zwanym „towarzystwie”, jeśli osoba publikująca będzie się zbyt chwalić swoim dziełem.
Jeśli natomiast chodzi o tak zwane „współfinansowanie” (mówię „tak zwane”, bo w rzeczywistości autor ponosi wszystkie koszty powstania druku zwartego, a firma wydająca zarabia bez żadnego ryzyka) i o firmy parające się tą formą publikacji, to jestem jak najgorszego zdania, dokładnie z tych samych powodów, co przy samofinansowaniu, plus jeszcze z jednego powodu, najważniejszego. Vanity publishing to jest w gruncie rzeczy jedna wielka ściema; firma wmawia autorowi, że jego tekst jest genialny, mami go sławą i ogromnymi zyskami, które pojawią się zaraz gdy tylko sprzeda dziesięć tysięcy egzemplarzy, które oni mu chętnie wydrukują, a zapominają dodać, że sprzedaż takiego nakładu nie jest możliwa bez dobrego jakościowo produktu i dobrego wsparcia marketingowego. Tego drugiego firmy łase na pieniądze autorów nie oferują w ogóle, o poziomie tego pierwszego litościwie zmilczę.
Jak zaistnieć wydawniczo? Wystarczy dobry pomysł, znajomości czy mozolne stukanie do kolejnych drzwi? A może…tylko podczepienie się pod dobrą serię?
Niezbędny jest dobry tekst, oparty na oryginalnym pomyśle. Potrzebna jest wytrwałość, żeby nie zniechęcić się przy pierwszym powodzeniu. Przyda się też odrobina szczęścia, żeby tych niepowodzeń po drodze nie było zbyt wiele. Znajomości nie gwarantują niczego, bo nie zastąpią talentu. Ale talent, to nie jest sama umiejętność pisania; to umiejętność pisania tego, co ludzie chcą czytać…
Gdybym mógł przeszczepić zagraniczne pomysły na promocję książek w Polsce to…
…to poległbym na całej linii, bo to nie jest kwestia jednego pomysłu, tylko całego przemysłu. Trzeba najpierw zbudować cały system, poczynając od zestawu lektur szkolnych, a na filmie kończąc. Trzeba od nowa wychować pokolenie czytelników, ukazując im książkę jako produkt znacznie bardziej w życiu niezbędny niż najnowszy model butów do koszykówki (bo przecież w kosza grają i tak na konsoli). Trzeba pokazać korzyści płynące z obcowania z literaturą, nawet z tą popularną. Trzeba im pokazać – nie powiedzieć, tylko pokazać na przykładach – że (tu zacytujmy Szymborską) „czytanie książek to najpiękniejsza zabawa jaką sobie ludzkość wymyśliła”.
To prawda. Bez całościowego podejścia możemy liczyć jedynie na dobre nawyki wyniesione z domu i zacne towarzystwo 😉 Dziękuję za odpowiedzi i życzę powodzenia w każdym aspekcie! Zapraszam także do lektury wywiadu z Andrzejem W. Sawickim, którego „Furię błękitną jak ogień” również możecie znaleźć w RW2010!
Aż chyba coś napiszę 🙂